piątek, 12 lutego 2016

Rozdział 11


„Spróbuj zapalić maleńką świeczkę, zamiast przeklinać ciemność.” ~ Konfucjusz 


Dean 

          Przysadzisty sprzedawca spojrzał na mnie wyczekująco, gdy podszedłem do lady. Chłystek żuł gumę nie kusząc się nawet o zamknięcie buzi. Musiał dostać tą pracę stosunkowo niedawno, bo do niewyprasowanej koszulki przypiętą miał plakietkę z uśmiechem i koślawo napisanym stwierdzeniem „uczę się”. 
          Położyłem przed nim kosz wypełniony po brzegi jedzeniem i chłodnymi napojami. Nawet jeśli nie zdarzało się, żeby ktoś robił tutaj takie zakupy, w końcu był to tylko mały sklepik przy stacji benzynowej, sprzedawca nie dał tego po sobie poznać. Cierpliwie naliczał kolejne produkty, ciągle przeżuwając swoją, miętową jak się okazało, gumę. 
          – Coś jeszcze? – spytał, gdy spakował już wszystko do dwóch reklamówek. Zerknąłem z nadzieją na wystawione za szybą ciasta. 
          – Dostanę szarlotkę? 
          Chłopak pokiwał głową. 
          – Jeden kawałek? 
          Niemal odruchowo powiedziałem tak. Rzuciłem okiem na stojącą na parkingu dziecinkę. Sammy, oczywiście, nie lubił ciasta. Wolał chrupać zdrowe żarcie dla królików pozbawione jakichkolwiek przypraw i, jak na mój gust, niezdatne do spożycia. Ale nie byłem pewny co do Lorie. Trudno, najwyżej zjem za nią. 
          – Dwa – odpowiedziałem w końcu sprzedawcy. 
          Odszedł na chwilę i po chwili wrócił z plastikowym pudełkiem z dwoma kawałkami szarlotki, na których widok ślinka naleciała mi do ust. 
          – To wszystko? 
          Skinąłem głową, wyciągając kartę kredytową. 
          Sam i Lorie rozmawiali w najlepsze w Impali i nawet nie zauważyli, że wyszedłem już ze sklepu. Zapewne Sam po raz dziesiąty dopytywał się jej, co dokładnie czuła, jak jej moc się uwolniła, i czy myśli że byłaby w stanie to powtórzyć. A ona jak zwykle opowiadała o tym „dziwnym cieple”, które ją wypełniło i jak bardzo zdenerwowana była i zdawkowo mówiła, że spróbuje to opanować, ale nie wie jak to będzie. 
          Otworzyłem bagażnik, wyrywając ich z rozmowy. Lorie niemal podskoczyła na tylnym siedzeniu, odwracając się do tyłu ze strachem, zupełnie jakby zapomniała o mojej obecności, co delikatnie mnie zdenerwowało. 
          Widziałem jej niepewność za każdym razem, jak otwierałem nasz bagażnikowy arsenał. Ciężko też było mówić o tym, że szybko przyzwyczai się do pistoletu, który od dzisiaj codziennie miała mieć przy sobie. Pod tym względem ciągle nie nadawała się do tej roboty i cały czas byłem zdania, że nie nadaje się do niej w ogóle. 
          Nie było łowczyni wśród moich znajomych, która nie gryzłaby teraz ziemi od spodu. 
          Zaczynając od matki, poprzez Ellen i Jo. Wszystkie trzy były sto razy silniejsze od Lorie. I mówiłem tutaj zarówno o sile fizycznej, jak i tej psychicznej. Każda z osobna wiedziała o potworach od dziecka, uczyły się walki z nimi od najlepszych i kontakt z bronią miały właściwie od kołyski. I co? Skończyły martwe, zamordowane przez te ścierwa, na które polujemy. 
          A ona? Ledwie trafiała do nieruchomego celu, w bezpośrednim starciu miałaby szanse z co najwyżej rosłym siedmiolatkiem, a jej umiejętności nie zwracania na siebie uwagi były tak bliskie zera, że prawdopodobnie zaprosiłaby demona do swojego mieszkania i otwarcie opowiedziała mu o swojej tożsamości. Najlepsze było jednak to, że ona zdawała sobie sprawę z tych wszystkich niedociągnięć. 
          I tutaj zaczynały się rzeczy, które w jakiś sposób mnie w niej intrygowały. Wątpiłem, żeby nawet Jo była w stanie opanować tak wiele w tak krótkim czasie. Przed tym wszystkim była po prostu kimś, kto nigdy nie miał w ręce pistoletu i nawet przez myśl jej nie przeszło, że mogłaby zrobić komuś krzywdę. A teraz, po zaledwie paru tygodniach ćwiczeń oswoiła się ze spluwą na tyle, że przestała cała drżeć od jej dotyku tak jak to miało miejsce na początku i przede wszystkim trafiała. Nawet podczas naszych treningów, chociaż wcale nie oszczędzałem jej na tyle, na ile być może zasługiwała, witała się z ziemią zdecydowanie rzadziej, niż za pierwszym razem. Nie wspominając nawet o tym, że dzisiaj, zamierzenie czy też nie, samodzielnie pokonała czwórkę demonów. 
          Co prawda, gdy razem ćwiczyliśmy jej ciosy ciągle były niecelne i pozbawione tej siły, które miały w sobie Ellen i Jo. One potrafiły obezwładnić dwa razy większego od siebie mężczyznę, Lorie do takiego punktu brakowało miesięcy, jak nie lat ciężkich ćwiczeń. 
          Ale walczyła. Do tej pory ani razu nie skarżyła się na długość treningów, nie narzekała na zakwasy, widziałem nawet jak parokrotnie uderzała w powietrze gdy myślała, że została w pokoju hotelowym sama. Próbowała pokonać swoje słabości i wyraźnie starała się nie przysparzać nam kłopotów. 
          Najbardziej zdziwiła mnie jej mina, gdy uratowaliśmy ją z łap Karen. Owszem, była wyraźnie przerażona, ale zauważyłem w jej oczach coś jeszcze. Było tam poczucie winy, które przecież tak dobrze znałem. Zawód, że i tym razem się nam nie przydała. Ba, znowu musieliśmy ją ratować. Rozczarowanie, że treningi w rzeczywistości nic jej nie dały i ciągle jest tą samą bezbronną lalką, którą wyciągnęliśmy z łap demonów tej pamiętnej nocy w Rockford. 
          Może to dlatego ją wtedy objąłem. 
          Odnalazłem w niej cząstkę siebie, którą tak bardzo staram się ukryć od lat. 
          – Wszystko kupiłeś? – spytała z nadzieją. Chodziło jej głównie o tę jej Arizonę, mrożoną herbatkę, której smak kojarzył mi się tylko z rozgazowaną oranżadką. Wyciągnąłem jedną puszkę z torby i pomachałem nią z wymuszonym uśmiechem. Ona również wyszczerzyła zęby, z tym że zrobiła to szczerze. 
          Wrzuciłem jedną torbę do bagażnika, przeniosłem do niej jeszcze parę dodatkowych rzeczy, w tym pudełko z szarlotką, po czym zamknąłem klapę i wróciłem do samochodu. 
          – Coś mnie ominęło? – spytałem, rzucając chłodną puszkę dziewczynie. Ledwie ją złapała, a jej zakłopotana mina mnie rozbawiła. 
          Dałem jej jedną z tych gotowych kanapek, które można dostać na niemal każdej stacji benzynowej i podobny zestaw wręczyłem Samowi, z tym że on zdecydował się na wodę mineralną. Sobie wyciągnąłem tylko colę, jakoś nie byłem głodny. 
          – W sumie to nic. Dojedziemy dzisiaj na miejsce? – spytała Lorie, uśmiechając się porozumiewawczo do Sammy’ego. Sam nie wiem czemu te ich amory tak działały mi na nerwy, tak jak w ten wieczór, kiedy Lorie została porwana. Cisnisenie nie skoczyło mi tak od momentu, gdy Sammy-bez-duszy przyznał się, że specjalnie pozwolił wampirowi mnie ugryźć, żeby sprawdzić czy „coś poczuje”. 
          Oczywiście nic nie poczuł, ciało bez duszy jest pozbawione jakichkolwiek emocji. 
          – Pewnie tak, jak nie to się zatrzymamy gdzieś po drodze. – Na pytanie Lorie odpowiedział mój brat. 
          Jechaliśmy niedaleko, do małej wioski Haven znajdującej się w tym samym stanie co Lawrence. Odległość wynosiła nieco ponad 300 kilometrów, ale wyjechaliśmy nieco później niż zamierzaliśmy przez cały ten cyrk z Crowley’em, a potem zatrzymaliśmy się jeszcze po drodze na szybki obiad i koniec końców zegary wskazywały już 18:46. Z jednej strony zostało nam tylko jakieś 90 kilometrów, ale na tym odcinku były jakieś renowacje dróg i obawiałem się, że godzinna podróż może się wydłużyć nawet dwukrotnie. 
          Sam znalazł gdzieś na internecie wzmiankę o dwóch dziwnych wypadkach w hotelu w Haven. Pewien mężczyzna utopił się… we własnym łóżku. A tydzień wcześniej kobieta trafiła do szpitala, bo woda z prysznica nagle zamieniła się we wrzątek, a ona dziwnym zrządzeniem losu poślizgnęła się wtedy i uderzyła głową o ścianę, tracąc przytomność. Pewnie też by zginęła, gdyby nie szybka reakcja jej męża, który zmartwiony hałasem chwilę potem wpadł do łazienki. 
          Brzmiało jak mściwy duch, ale przez lata praktyki wiedziałem, że w tej robocie nie ma co zakładać takich rzeczy z góry. Pożyjemy, zobaczymy. 
          – Wolałbym zatrzymać się przed Haven – powiedziałem w końcu. Sam spojrzał na mnie pytająco, zauważyłem też zainteresowaną minę Lorie w tylnym lusterku. – Wszyscy jesteśmy zmęczeni, a pewnie chcielibyście coś posiedzieć nad tą całą „łaską” Lorie. 
          Rzuciłem Samowi ostrzegające spojrzenie, bo już był gotów się ze mną nie zgodzić. Zamknął usta, zanim wydał z nich jakikolwiek dźwięk, rozumując w końcu o co mi tak naprawdę chodziło. 
          – Taa, to dobry pomysł – skomentował, ostentacyjnie się przeciągając. – Zdążę może jeszcze coś znaleźć w internecie o tym całym hotelu. 
          Nasza towarzyszka pokiwała głową w zrozumieniu i wydawała się być całkiem zadowolona z takiego obrotu spraw. W końcu nie jedziemy od razu na miejsce głównie z jej powodu, chociaż lepiej żeby tego nie wiedziała. Chciała tego czy nie, musiała odpocząć. 
          – Możemy trochę potrenować, chyba że nie chcesz – rzuciłem mimochodem. 
          – Jasne. 
          – Odezwę się do Bobby’ego, powiem o naszym spotkaniu z Crowley’em i o Lorie. – Sam wyciągnął swój telefon i zaczął wystukiwać dobrze im znany numer. – Może poszpera coś i znajdzie inną aktywność demoniczną gdzieś w okolicy. 
          Właśnie, pozostawała jeszcze kwestia Crowley’a. Jak go w końcu znajdziemy, chociaż to pewnie potrwa, trzeba będzie wysłać gdzieś Lorie. Może podrzucimy ją Bobby’emu. Widziałem, jak bardzo się stara ale dużo praktycznej wiedzy i umiejętności brakowało jej do starcia z królem piekła. 
          Sam rozmawiał chwilę przez telefon, opowiedział w skrócie co się dzisiaj stało i spytał o Castiela. O ile dobrze zrozumiałem, anioł ciągle nie dawał znaku życia. Co oni tam robili? 
Nie miałem wątpliwości, że Castiel jest cały i zdrowy, byłby jednak problem gdyby Raphael go pojmał. 
          Zerknąłem na brata, gdy w końcu się rozłączył. 
          – Coś nowego? – spytałem. 
          – Jody Mills jest u niego – stwierdził Sammy z dziwną miną. 
          – Szeryf? – dopytałem. Zaśmiałem się w głos, gdy brat pokiwał głową. – Ah, ten nasz Bobby, tego się nie spodziewałem. 
          – Jody to ta sama osoba, której naprawiałeś samochód? – odezwała się z tyłu Lorie. 
          – Mhm. – Skręciłem zgodnie ze znakiem wskazującym objazd. – Jakieś wieści od Castiela i Cat? 
          – Nie – odparł Sammy. – Powiedział tylko, że od wczoraj próbuje się z nimi skontaktować, jak na razie bez skutku. 
          Tak jak myślałem. 
          – Mam nadzieję, że wszystko w porządku – mruknął Sam, jakby do siebie. 
          – Ten cały Raphael – zaczęła Lorie niepewnym głosem – co może im zrobić, jeśli ich złapią? 
          – Nie chcesz wiedzieć. – Podkręciłem trochę muzykę. Wielokrotnie widziałem, jak Castiel pozbawiał życia innego anioła i to na pewno nie był temat do rozmowy w mojej dziecince. – Nic im nie jest. 
          W samochodzie rozbrzmiał zespół Queen, ucinając naszą konwersację zanim tak na dobre się zaczęła. 
          Nic im nie jest. 

*** 

          Motel w którym się zatrzymaliśmy był taki jak wszystkie – zacieki, unoszący się w powietrzu zapach alkoholu i wilgoci, boazeria na ścianach i obszarpane zasłony. Lorie patrzyła na nasz pokój ze skwaszoną miną, być może dlatego, że nie mieliśmy zbytniego wyboru i dostało nam się jedno dwuosobowe łóżko i kanapa. Bo do takich warunków już się chyba przyzwyczaiła. 
          Chyba wiedziałem, kto zajmie miejsce na kanapie i plecy bolały mnie na samą myśl. 
          – Nie mogę – jęknęła Lorie, z niechęcią opuszczając ręce. Już od godziny siedzieli z Samem na łóżku i próbowali przywołać ten sam wybuch mocy, który uratował nas z łap demonów. Jak na razie – bezskutecznie. 
          – Może to ma jakiś związek z emocjami – rzucił błyskotliwie Sammy. – Mówiłaś, że byłaś zdenerwowana. 
          – I to jak… 
          – Dasz radę to przywołać? 
          – No nie wiem. 
          – Spróbuj. 
          – Okay – rzuciła Lorie i znowu przybrała tą skupioną minę, na widok której omal nie parskałem śmiechem. 
          Zamknęła oczy i zmarszczyła brwi, nabierając jednocześnie powietrza do policzków i zwężając usta, które wyglądały w tym momencie jak cieniutka, pomarszczona linia. Wyglądała przekomicznie, nawet Sammy uśmiechał się delikatnie, gdy to widział. 
          Minęła chwila, jej twarz delikatnie się zaczerwieniła, po czym usłyszałem ciche jęknięcie i skupiona mina zniknęła, wróciła za to ta zawiedziona. 
          – Nic z tego, nic nie czuję. 
          – Próbowałaś się wkurzyć? – spytał Sam, jak psycholog diagnozujący powód jakiegoś defektu. Widać było po tej minie, że próbuje. 
          – Ciężko na siłę się zdenerwować – mruknęła pod nosem Lorie. – Przypominam sobie sytuację z rana, jestem zła ale to nie jest taki sam poziom jak wtedy. 
          – A coś innego, co zawsze cię irytuje? 
          – Mało jest takich rzeczy. 
          Siedziałem z boku i obserwowałem tą całą szopkę, sącząc piwo i bawiąc się pilotem. W TV oczywiście nie było nic ciekawego, pogoda, wiadomości, denne romansidła albo filmy dla dorosłych, których nie miałem zamiaru oglądać przy Lorie. Przerzucałem więc kanały, bezsensownie licząc że nagle pojawi się coś godnego uwagi. 
          Dodatkowo rozmyślałem, co mogło być powodem braku kontaktu z Castielem. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że coś stało się jemu i Cat, ale wiele rzeczy na to wskazywało. 
          – No nic. – Sammy ziewnął i przeciągnął się. – Pewnie też jesteś zmęczona, co? 
          – Może trochę – odpowiedziała mu Lorie, chociaż jak na mój gust nie brzmiała przekonująco. 
          – Jak chcesz, to możemy jeszcze trochę poćwiczyć – powiedziałem do niej, patrząc na zegarek. Była dopiero 21, mogliśmy jeszcze wyjść i trochę potrenować. 
          Ożywiła się trochę i pokiwała głową. 
          – O rany, czy tylko ja jestem taki padniety? 
          – Idź spać, my wyjdziemy. – Wyłączyłem telewizor i podniosłem się z kanapy, na której miałem spędzić noc. 
          – Łóżko czy kanapa? – Sam pytając spojrzał na Lorie. Oblała się rumieńcem i zerknęła na mnie. 
          – Ja mogę spać na kanapie – powiedziała po chwili. 
          – Wykluczone. 
          – Sorry, ale kanapa jest już zajęta. – Poklepałem delikatnie mebel, lekko znudzony. – I tak wolę spać sam. 
          Bzdura, oczywiście że wolałbym miękkie łóżko. Ale zatrzymaliśmy się tutaj tylko dlatego, żeby Lorie odpoczęła i była jutro pełna sił, tego tylko brakowało, żeby nie mogła zasnąć. Do Sammy’ego była przyzwyczajona, w końcu spali w jednym łóżku u Bobby’ego. 
          – Jak chcesz – stwierdził mój brat, zatapiając się w poduszkach. 
          – Idziesz? – spytałem Lorie, kierując się do drzwi. Zerwała się na równe nogi. 
          – Mhm. 
          Wieczór należał do tych chłodniejszych, głównie ze względu na mocny wiatr, przez który odczuwana temperatura była zdecydowanie mniejsza niż w rzeczywistości. Znaleźliśmy trochę miejsca za motelem, między ścianą budynku, a linią drzew. Odwróciłem się. 
          – Chyba tu będzie dobrze. 
          Pokiwała głową, lekko drżąc z zimna. 
          Przybrała swoją defensywną pozycję, przykucając lekko. Jej postawa miała wiele do życzenia, ustawiała nogi w niewłaściwy sposób, przez co nie miała wystarczającej swobody ruchów, jej ręce właściwie wcale nie chroniły tego co powinny i dodatkowo zasłaniała sobie widok tymi swoimi malutkimi piąstkami. Podszedłem do niej i zacząłem korygować to, co mogłem. 
          – Zrób większy rozkrok – instruowałem, pokazując którą nogę ma ruszyć. – Nie aż taki. No, w porządku. I zrób coś z tymi rękami, widzisz coś w ogóle? 
          Obniżyła je, to fakt, ale coś ciągle było nie tak. 
          – Łokcie przy tułowiu, wyglądasz jak kaczka. 
          Spojrzałem na nią karcąco. Już to przecież przerabialiśmy. Opuściła wzrok, zawstydzona. 
          – Sorry. 
          – Nie przepraszaj, tylko się skup. Teraz stoisz w miarę dobrze. 
          Może brzmiałem trochę za ostro, bo jej entuzjazm do treningu od razu wyparował. Najdziwniejsze było to, że zaczęło mnie to obchodzić. Ile razy wcześniej bez skrupułów pokazywałem, jak dużo jej jeszcze brakuje do bycia łowcą? Ani razu nie zwracałem uwagi na jej wkurzoną minę, w końcu miałem ją nauczyć przetrwania w tym bezwzględnym świecie. 
          Żaden potwór nie będzie się nad nią litował. Nie zwróci uwagi na to, czy miała gorszy dzień, czy ktoś nadepnął jej na odcisk, albo czy się może nie wyspała. Zabije ją nawet nie mrużąc oczu. Lorie sama miała szansę tego doświadczyć, gdy została porwana przez Karen i nawet wcześniej, w jej rodzinnym domu. 
          Ten świat nie znał litości. Nie powinienem jej okazywać i dobrze to wiedziałem. 
          Cóż z tego, jak i tak zrobiłem swoje. 
          Atakowałem nieznacznie wolniej niż zwykle, robiąc mniej celne ciosy, by miała szansę się obronić i jednocześnie nie zorientowała się, że daję jej fory. Po pewnym czasie odparowywała z większym zapałem, widać było nutkę triumfu na jej rozjaśnionej twarzy i z jakiegoś powodu poczułem ulgę. 
          Jutro weźmiemy się poważnie do roboty, wrócimy do bezwzględnych ataków i prawdziwej nauki. 
          Dzisiaj zasłużyła na małą wygraną. Chociaż szczerze wątpiłem w to, żeby Crowley nas zabił. Gdyby chciał się nas pozbyć, przegapił parę o wiele lepszych okazji i byłem niemal stuprocentowo pewien, że król piekła uważał mnie i Sammy’ego za „przydatnych”. W największych tarapatach była sama Lorie, chociaż może tego nie wiedziała. 
          – No widzisz, jak się skupisz idzie Ci o niebo lepiej – skomentowałem, chcąc uwiarygodnić całą tę farsę. 
          Uśmiechnęła się szeroko, napawając się tym małym sukcesem i dając mi satysfakcję z dobrze wykonanej roboty. 
          Po paru kolejnych minutach treningu uniosłem ręce na znak kapitulacji i usiadłem na ziemi, oparty o ścianę motelu. W tym momencie chłodny wiatr okazał się niezastąpionym przyjacielem, gdy cały zgrzany marzyłem tylko o tym, by wejść pod prysznic. 
          – Koniec na dzisiaj? – spytała Lorie, przysiadając obok mnie. 
          – Chyba ci starczy, pomęczę cię jeszcze jutro. 
          Uśmiechnęła się ciepło. 
          – Nie idziesz do środka? 
          – Jeszcze chwilę tu odsapnę – odpowiedziała, podciągając nogi pod klatkę piersiową i obejmując je rękami. 
          Jeszcze rano jej ciało w wielu miejscach szpeciły siniaki, od tych zielonych, które powstały jeszcze podczas pobytu u Bobby’ego, po fioletowe, które zyskała zeszłej nocy. Teraz skóra miała blady odcień, uleczona wybuchem mocy podczas konfrontacji z Crowley’em. 
          – Dzięki – powiedziała po chwili ciszy. 
          – Nie ma sprawy – odparłem, zakładając że ma na myśli trening. 
          – Tylko następnym razem nie dawaj mi forów. 
          Spojrzałem na nią, zaskoczony że odkryła moją intrygę. Obserwowała mnie ciepło i zaśmiała się w głos, widząc moją minę. 
          – Och daj spokój, nie bądź taki zdziwiony. Jeszcze wczoraj byłam beznadziejna, a dzisiaj ani razu mnie nie wywaliłeś. Każdy średnio inteligentny człowiek domyśliłby się, że traktujesz mnie ulgowo. 
          – No tak. 
          Co prawda, to prawda. 
          – Nie przyzwyczajaj się – zagroziłem. Znowu się uśmiechnęła. 
          – Jasne. 
          Przez chwilę słychać było tylko szum wiatru poruszającego gałęzie drzew w lesie rozpościerającym się przed nami. 
          – Coś im się stało, prawda? – przerwała ciszę Lorie. 
          – Komu? 
          – Cat i Castielowi. 
          – Nie wiem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Jeżeli to cię pocieszy, to Castiel już parę razy znikał bez śladu na parę tygodni, a potem nagle dzwonił i pytał gdzie jesteśmy. 
          – To on nie może się teleportować? – spytała, wyraźnie zdezorientowana. 
          – Może, ale cała nasza trójka jest ukryta na ich anielskim radarze. Więc najpierw musi się dowiedzieć gdzie jesteśmy. W bardziej ludzki sposób. 
          – Jak to jesteśmy ukryci? 
          No tak, chyba jej jeszcze o tym nie mówiliśmy. 
          – Castiel wygrawerował ci na kościach zaklęcie, które sprawia że bez względu na to, jak ktoś będzie próbował cię zlokalizować, nie uda mu się. 
          Spojrzała ze zdziwieniem na swoje ręce. 
          – Co? Kiedy? 
          – Jak byłaś nieprzytomna, jeszcze w Rockford. My mamy to samo i uwierz, lepiej że tego nie czułaś. 
          Wątpiłem, żeby przyjęła ból towarzyszący temu procesowi bez krzyknięcia. Kiwnęła głową ze zrozumieniem, opuszczając ręce. 
          – W każdym razie musimy mieć nadzieję, że wszystko z nimi w porządku. Bobby próbuje się skontaktować z Castielem, zostawmy to jemu. 
          – Martwię się o nich. To co robią… jest bardzo niebezpieczne? 
          Parsknąłem śmiechem. Jak miałem wytłumaczyć jej to nie zagłębiając się w szczegóły? 
          – Wyobraź sobie, że musisz wejść do pokoju pełnego jadowitych węży i wyciągnąć stamtąd przedmiot, który te węże pilnują. 
          Zamyśliła się na moment, po czym powiedziała cicho. 
          – Jeden fałszywy ruch… 
          – I po tobie – dokończyłem za nią. 
          Spuściła głowę. Uśmiech już nie zdobił jej twarzy, minę miała raczej przygnębioną. Powstrzymałem ochotę poklepania jej po ramieniu. 
          – Chciałabym wam w końcu jakoś pomóc – wyznała. – Chcę nauczyć się kontrolować tą całą łaskę, przestać być taką ofiarą losu, której ciągle musicie ratować tyłek. 
          Westchnąłem. 
          – Przyjdzie na to czas. Jak na razie zdaj się na nas. 
          Nie wyglądała na pocieszoną, więc nie przestawałem mówić. 
          – To była dopiero nasza pierwsza robota po wstępnym treningu. Wpakowałaś się w tarapaty z mojej winy i sama popatrz. – Pokazałem na jej nieuszkodzone ciało. – Nic ci nie jest. 
          Co prawda było to nieco naciągane, rano przecież ledwo co wstała z łóżka. 
          Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się ciepło dobrze wiedząc, że pomijam pewne istotne fakty. 
          – Wiesz, miałam cię za bufona – powiedziała po chwili. Parsknąłem śmiechem. – Serio! Ale jednak jesteś w porządku. 
          – Dzięki. 
          – Sam przyznasz, że byłeś dla mnie okropny. 
          Spojrzałem na nią, lekko znudzony. Zebrało jej się na moment szczerości. Westchnąłem głęboko i usiadłem wygodniej. A mogłem iść do pokoju, póki była ku temu okazja. 
          – Znaliśmy z Sammy’m paru łowców. Każdy z nich o niebo lepszy od ciebie, niektórzy lepsi nawet od nas. Wszyscy poza Bobbym nie żyją. Ta robota to jak podpisanie czasowej umowy na życie. Nikt ci nie płaci, ryzykujesz dla ludzi chociaż oni o tym nie wiedzą. Sammy nawet ostatnio stracił duszę. 
          Otworzyła szeroko oczy. 
          – Już jest na miejscu, spokojnie. Tylko to nie do końca wygląda tak, że jeździmy po Stanach, tutaj zabijemy wilkołaka, gdzieś indziej wampira, innym razem rozprawimy się z jakimś demonem czy duchem. Jesteśmy po środku wojny, my polujemy na te ścierwa, one polują na nas. I wymyślają coraz to nowe sposoby. 
          Przyglądała mi się smutno. Jej wzrok zdawał się przenikać wszystkie skorupy i ściany, które tak pieczołowicie wokół siebie poustawiałem, jakby widziała wszystkie myśli skrywane do tej pory przed Sammy’m i całym światem. 
          Chrząknąłem nieznacznie, odwracając się w drugą stronę. 
          – No, robi się chłodno – zauważyłem z ulgą. – Chyba pora wracać. 
          – Racja – przyznała i wstała odpychając się od ściany. 

*** 

          – Dean, rusz ten tyłek – usłyszałem brata, zanim poduszkowy pocisk trawił mnie prosto w twarz. Niechętnie przymrużyłem oczy. 
          Ranek nadszedł zbyt wcześnie. Jak zwykle zresztą. 
          – Dean! – powtórzył Sammy głośniej. 
          – No już, już, mamusiu – syknąłem w jego stronę i przeciągnąłem się. 
          Łatwo było mu zrzędzić, gdy wróciliśmy wczoraj z treningu ten jełop chrapał już sobie w najlepsze, a ja zmarnowałem chyba jeszcze godzinę, żeby ułożyć się w taki sposób aby żadna sprężyna tej wysłużonej kanapy nie wbijała mi się boleśnie w plecy. 
          – Zjemy coś przed wyjazdem? – spytała Lorie. 
          – Możemy gdzieś wstąpić po drodze – odpowiedział jej Sam. 
          O cholera! 
          Podniosłem się czym prędzej, przypominając sobie co zostawiłem w bagażniku dziecinki. 
          – Moja szarlotka! – jęknąłem i w pośpiechu złapałem za buty. 
          Na szczęście była na miejscu, dokładnie tam gdzie ją zostawiłem wczoraj – w bagażniku. Jak mogłem zapomnieć o moim ukochanym cieście? Wziąłem jeszcze pozostały kupiony przeze mnie wczoraj prowiant i wróciłem do pokoju. Lorie siedziała na łóżku, wycierając wilgotne włosy ręcznikiem, a Sam zajął łazienkę. 
          Rzuciłem okiem na dwa kawałki szarlotki i pomyślałem, że najchętniej zjadłbym wszystko sam. 
          – Chcesz jeden kawałek? – rzuciłem w stronę Lorie. – Jak nie to przyniosłem jeszcze zakupy z wczoraj. Znajdą się jakieś kanapki. 
          – To ta szarlotka? – spytała z rozbawieniem wskazując na trzymane przeze mnie pudełko. Kiwnąłem głową. – Jasne że chcę. Rany, kiedy ja ostatnio jadłam jakieś ciasto. 
          Dałem jej pudełko po tym, jak złapałem swoją część, nieprzyzwyczajony do tego, że muszę się tym dzielić. Ale niech będzie. 
          – Mmm, ale pyszne – powiedziała Lorie nawet nie przełykając kęsa, który ciągle mieliła w buzi. 
          Usłyszałem dzwonek swojego telefonu. Lorie także odwróciła głowę w stronę dźwięku. Wyciągnąłem urządzenie spod poduszki i sprawdziłem wyświetlacz. 
          – To Castiel – powiedziałem, a dziewczyna zerwała się na równe nogi. – Całe szczęście, że dzwonisz – mruknąłem, gdy nacisnąłem zieloną słuchawkę. – Zaczynaliśmy się o was martwić. 
          – Gdzie jesteście? – usłyszałem tylko. Zmarszczyłem brwi. 
          – Co jest? 
          – Catherine jest ranna. 
          – Motel w Benton przy dwieście pięćdziesiątej czwartej. 
          Castiel się rozłączył, a chwilę potem usłyszałem ruch powietrza za moimi plecami. Sądząc po minie Lorie – było źle. 
          – Cat! – krzyknęła i pobiegła do anielicy, która miała ją chronić. 
          A teraz była prawie przecięta na pol. 
          Na brzuchu miała liczne rany, ale najgorsza miała głębokość co najmniej pięciu centymetrów. Przytrzymywała dłońmi dwa fałdy skóry aby nie dopuścić do wylania narządów wewnętrznych na podłogę. Cała obklejona krwią była blada i słaba i w żadnym razie nie przypominała anioła. 
          – Sammy! – zawołałem do brata, pospieszając go. 
          Ale on już tu był, przeskoczył drewniany stolik i pomógł Castielowi ułożyć Cat na kanapie. 
          Cat jęknęła cicho, gdy jej plecy dotknęły mebla. Najwyraźniej tam też miała rany. 
          – Cat! – wołała ciągle Lorie. Spojrzała złowrogo na Castiela. – Co się stało? 
          – Złapali ją, gdy uciekaliśmy z harfą. Rozdzielili nas, mi się udało, z niej próbowali wyciągnąć informacje. 
          – I bardzo dobrze, że ich nie miałam – przyznała Cat, dysząc ciężko po każdym słowie. 
          – Cii... – uciszyła ją Lorie, patrząc na nią niemal bliska płaczu. 
          – To nie wszystko – powiedział Castiel. Spojrzał na Cat, a potem przeniósł wzrok na drugą dziewczynę. – Widzieliśmy kogoś. 
          – Kogo? – spytałem. 
          – Chłopak, który leżał obok matki Lorie w Rockford. On żyje. 
          – Co? Logan żyje? – Lorie wstała gwałtownie. Patrzyła z lękiem na mówiącego anioła. – Przecież go widziałam! Nikt by nie przeżył z tyloma złamaniami. 
          – Człowiek nie. 
          Lorie zaniemówiła. Sam spojrzał na niego ze zdziwieniem, po czym powiedział: 
          – Chcesz powiedzieć, że ten chłopak był szpiegiem Raphaela? 
          – Gorzej. – Castiel pokręcił głową. – Tak naprawdę ma na imię Loray. I jest na posyłkach Samaela. Lorie – zwrócił się do dziewczyny. – Przez cały ten czas Samael cię obserwował. 
          Widziałem zmiany na twarzy Lorie. Poprzez zaprzeczenie i niedowierzenie dotarła do ciężkiego do opisania poczucia bólu. Zdrady. Pokręciła kilkakrotnie głową i cofnęła się nieznacznie. 
          Chciała uciec. I tym razem pobiegłbym razem z nią. 


___________________________________________________

Raany, wybaczcie te opóźnienia. XD
Matura, te sprawy, rzadko mam czas żeby podrapać się po tyłku a co dopiero coś napisać. Zwłaszcza że wpadłam w serialowy wir i w gruncie rzeczy nie miałam pomysłu na ciąg dalszy...

Długo myślałam co w ogóle chcę zrobić z tym rozdziałem. Wszystkie koncepcje wydawały mi się słabe, aż w końcu pomyślałam  czemu nie wejść na chwilę w główkę Dean'a?
Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Nie wiem czy wyszło, ale próbowałam (a lekko nie było). Trochę wspominek, trochę dialogów, mało akcji ale mam nadzieję, że nie przynudziłam i poznanie innej perspektywy chociaż trochę to wszystko rekompensuje. :)

Jak zaczynałam tego bloga myślałam, że będzie to jedno z tych opowiadań które nudzą mi się po paru miesiącach. A tu miesiąc temu stuknął roczek, a jako takie pomysły ciągle są. I będą chyba do zakończenia serialu. :D
Nie mogę obiecać, że będę pisała częściej  jest już tyle rozdziałów, że często trzeba zaglądać co się nabazgrało wcześniej, żeby nie zrobić jakiejś gafy, a większość opowiadania powstaje w szkole, gdzie raczej nie mam dostępu do reszty pracy. :P

Tak więc proszę o cierpliwość, postaram się napisać chociaż jeden rozdział (w porywach dwa, zależy od weny i pomysłów) do maturki, ale obiecać nic nie mogę, mam coraz większe wyrzuty sumienia, że się nie uczę.

Dziękuję wszystkim, którzy ciągle są ze mną!