sobota, 10 stycznia 2015

Prolog

            Był późny wieczór, gdy Sam i Dean wracali swoim Chevroletem Impalą do motelu na przedmieściach Rockford, miasta w stanie Illinois. Na ulicach nie było tego dnia zbyt dużego ruchu, raz na jakiś czas zdarzyło im się jednak kogoś wyminąć. Trwające lato z pewnością nie należało do tych upalnych, w szyby samochodu bezustannie uderzały za to krople deszczu. Dean nucił sobie pod nosem piosenkę Eye of the Tiger zespołu Survivor, za to Sam siedział z głową skierowaną w bok.
            Żaden z nich nie zdziwił się, gdy coś z całej siły uderzyło w drzwi bagażnika. Dean westchnął i zmarszczył brwi. Było zdecydowanie za wcześnie na takie akcje, ludzie ciągle byli na nogach a nie chciał, żeby ktoś zwrócił na nich uwagę.
            – Ciszej tam! – krzyknął starszy z braci. Wątpił żeby demon, którego przewozili zechciał go posłuchać, dlatego nieznacznie przyspieszył. Po chwili zgodnie z oczekiwaniami znowu usłyszeli uderzenie. Sam rozejrzał się niespokojnie po okolicy, ale na szczęście nikt się nimi nie zainteresował.
            Niecałe pół godziny temu jedli spokojnie obiad w niedrogiej knajpce w centralnej części Rockford. To miasto nie było ich celem, zmierzali dalej na północ – do Appleton w Wisconsin. Bobby – stary przyjaciel ich zmarłego ojca – zadzwonił do nich dwa dni temu mówiąc, że prawdopodobnie grasuje tam wilkołak. Znaleziono parę ciał, które wyglądały jak zaatakowane przez zwierzę. Był jednak jeden szczegół, którego każdy znający się na rzeczy łowca nie mógł zignorować – ciała nie miały serc. Bracia planowali dotrzeć tam jutro po południu, jednak wszystko się zmieniło, gdy natknęli się na jednego z nich.
            Nie od razu wiedzieli, że to demon. Prawdę mówiąc początkowo nawet nie zwrócili na niego uwagi. Siedział przy jednym ze stolików w kącie, i nie zamawiając niczego po prostu czytał gazetę. Niczym się nie wyróżniał, był szczupłym blondynem w średnim wieku ubranym w ciemną flanelową koszulę i jeansy. On też nie miał pojęcia o obecności Winchesterów. Rozmawiali cicho o królu piekła – Crowleyu, na którego polowali już od dobrych paru miesięcy. Jedno było pewne. Crowley był mistrzem ukrywania się. Gdy padło jego imię mężczyzna zwrócił się w ich stronę znad gazety, chociaż z tej odległości nie miał prawa ich słyszeć. Sam siedzący przodem do niego od razu to zauważył. Dean podążył za jego spojrzeniem, podczas gdy nieznajomy ciągle ich obserwując wstał i skierował się do wyjścia. Bracia podjęli szybką decyzję.
            Zostawili do połowy tylko opróżnione talerze i ruszyli za mężczyzną. Szybko go dogonili i obezwładnili, po czym wrzucili do bagażnika i od razu odjechali. Zupełnie jakby ich tam nie było. A teraz jechali w blasku ulicznych latarni zupełnie nie przejmując się ograniczeniami prędkości. Zabrali demona ze sobą z dwóch powodów. Po pierwsze nie mogli go zabić na środku ulicy nie wzbudzając tym samym niepotrzebnego im zainteresowania, poza tym ciągle była szansa na uratowanie opętanego mężczyzny. Po drugie potrzebowali informacji. Przede wszystkim zależało im na informacjach o Crowleyu, ale oboje siedzieli już w tym zbyt długo, by przeoczyć pewną zależność. Demony tak po prostu nie błąkają się po ulicach i nie przesiadują w knajpach. Coś nadchodziło. I z pewnością nie było to nic dobrego.
            Zajechali na parking przed motelem niedługo potem. Neonowy znak „Motel 6” nad ich głowami nie podświetlał litery „M”. Nie był to ładny budynek, obdrapane ściany zostały zdewastowane przez obraźliwe graffiti, a właściciela najwyraźniej nie było stać na ponowne ich pomalowanie. Wejścia do pokojów znajdowały się od ulicy, co było w tym wypadku dużym udogodnieniem – nie musieli przechodzić przez główny hall. Demon nie oszczędzał ich bagażnika, przez co Dean klął pod nosem. Nie cierpiał gdy ktoś robił coś z jego samochodem. Kluczyki dawał tylko Samowi, i to tylko wtedy gdy nie miał innego wyjścia. O ten samochód dbał bardziej niż o wszystko inne. Rozejrzeli się dookoła, a gdy upewnili się, że w pobliżu nikogo nie ma, otworzyli bagażnik. Dean od razu oblał demona wodą święconą powodując jego potworny jęk, a Sam wydrapał nożem małą przerwę w znaku pułapki na demona umieszczonej po wewnętrznej stronie klapy. Wyszarpali go z samochodu i przystawiając nóż do gardła pociągnęli do obdrapanych drzwi z numerem „9”.
            – Ona i tak zginie – zaśmiał się demon. Bracia spojrzeli po sobie, nie wiedząc o co chodzi. Sam przycisnął nóż do gardła demona tak mocno, że po jego palcach zaczęła cieknąć mała strużka krwi. Demon mimo wszystko śmiał się coraz głośniej. Dean otworzył w końcu drzwi i szybko weszli do środka. Sam rzucił blondyna na drewniane krzesło ciągle trzymając nóż na jego szyi.
            – Szybciej Dean – powiedział do brata szukającego w starym plecaku kajdanek z wyrytą pułapką. Były one nowym, ale nawet dobrze sprawdzającym się w nagłych sytuacjach wynalazkiem Bobby’ego. W końcu przykuł obie ręce mężczyzny do oparcia, dzięki czemu Sam mógł się trochę cofnąć.
            – No dalej, zabij mnie. – Demon był najwyraźniej w dobrym humorze. Twarz wykrzywiał mu nienawistny uśmiech. Dean ponownie oblał go wodą święconą.
            – O kim mówiłeś? – spytał zdenerwowany Sam. Przez twarz mężczyzny wykrzywioną bólem przemknął wyraz zaskoczenia.
            – Niczego się ode mnie nie dowiesz, Winchester. – Blondyn skończył z udawaniem zadowolonego. Spojrzał na kajdanki uniemożliwiające mu użycie mocy.
            Dean z całej siły uderzył go w twarz, łamiąc mu nos i powodując intensywny krwotok. Nigdy nie obchodził się z nikim delikatnie, zwłaszcza gdy chodziło o demony. Nienawidził ich z paru powodów. Odebrały mu rodziców, poza tym ciągle dokładnie pamiętał ten rok, który spędził w piekle.
            – O kim mówiłeś? – ponowił pytanie. Demon nie odpowiedział mu ani słowem, zamiast tego plując mu w twarz. Dean wykrzywił się i ponownie go uderzył. Sam wiedział, co ma robić.
            – Exorcizamus te… - zaczął, ale demon mimo paniki w oczach ponownie zaczął się śmiać.
            – Chcesz mnie egzorcyzmować, Sammy? – rzucił w jego stronę. – Czemu po prostu mnie nie zabijesz?
            – … omnis immundus spiritus… – kontynuował Sam, patrząc nienawistnie na mężczyznę, którego oczy stały się czarne jak smoła. Dobrze wiedział, że ten tchórz bardziej boi się swojego pana niż śmierci. Wrzasnął i próbował wstać, ale Dean popchnął go na krzesło i znowu wykorzystał wodę święconą.
            – Kto ma zginąć?! – krzyknął. Gdy nie uzyskał odpowiedzi ponaglił brata: – Sammy?
            – … omnis satanica potestas…
            – Ona jest nasza! – krzyknął mężczyzna tuż przed tym jak rzucił się na Deana. On jednak nie był mu dłużny, znowu popchnął go na krzesło, tym razem cały czas go trzymając. Już prowadząc samochód wiedział, że błędem było nie przygotowanie pułapki.
            Sam kontynuował egzorcyzm, podczas gdy demon był coraz bardziej niespokojny.
            – Kogo chcecie zabić? – spytał Dean. Mężczyzna mimo bólu uśmiechnął się szeroko. Nie dawało to zbyt dobrego wrażenia, ponieważ całe zęby miał poplamione krwią.
            – Nie zdążycie już jej pomóc
            – Podaj nazwisko! – wrzasnął starszy z braci.
            Czas naglił, Sam kończył już powoli egzorcyzmy. Nie wiedzieli też komu i kiedy coś może grozić. Musieli się spieszyć.
            – Nazwisko! – krzyknął po raz kolejny Dean, szarpiąc mężczyznę za ramiona.
            – Lorie Bane. – powiedział demon przez zęby, uśmiechając się potwornie, po czym opuścił ciało znikając w otworze wentylacyjnym. Dean schylił się nad blondynem i przyłożył mu dwa palce do szyi.
            – Żyje? – spytał Sam.
            Dean tylko pokręcił głową.

2 komentarze:

  1. Omg. Jakie cudowne! Wreszcie jakiś blog o Supernatural. Jestem zachwycona! :)

    Czekam aż pojawi się postać, która będzie mną. Hehe

    Pisz szybciutko :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń