Był późny
wieczór, gdy Sam i Dean wracali swoim Chevroletem Impalą do motelu na
przedmieściach Rockford, miasta w stanie Illinois. Na ulicach nie było tego
dnia zbyt dużego ruchu, raz na jakiś czas zdarzyło im się jednak kogoś wyminąć. Trwające lato z pewnością nie należało do tych upalnych, w szyby samochodu bezustannie uderzały za
to krople deszczu. Dean nucił sobie pod nosem piosenkę Eye of the Tiger zespołu Survivor, za to Sam siedział z głową
skierowaną w bok.
Żaden z
nich nie zdziwił się, gdy coś z całej siły uderzyło w drzwi bagażnika. Dean
westchnął i zmarszczył brwi. Było zdecydowanie za wcześnie na takie akcje,
ludzie ciągle byli na nogach a nie chciał, żeby ktoś zwrócił na nich uwagę.
– Ciszej
tam! – krzyknął starszy z braci. Wątpił żeby demon, którego przewozili zechciał
go posłuchać, dlatego nieznacznie przyspieszył. Po chwili zgodnie z
oczekiwaniami znowu usłyszeli uderzenie. Sam rozejrzał się niespokojnie po
okolicy, ale na szczęście nikt się nimi nie zainteresował.
Niecałe
pół godziny temu jedli spokojnie obiad w niedrogiej knajpce w centralnej części
Rockford. To miasto nie było ich celem, zmierzali dalej na północ – do Appleton
w Wisconsin. Bobby – stary przyjaciel ich zmarłego ojca – zadzwonił do nich dwa dni temu mówiąc, że prawdopodobnie
grasuje tam wilkołak. Znaleziono parę ciał, które wyglądały jak zaatakowane
przez zwierzę. Był jednak jeden szczegół, którego każdy znający się na rzeczy
łowca nie mógł zignorować – ciała nie miały serc. Bracia planowali dotrzeć tam
jutro po południu, jednak wszystko się zmieniło, gdy natknęli się na jednego z
nich.
Nie od
razu wiedzieli, że to demon. Prawdę mówiąc początkowo nawet nie zwrócili na
niego uwagi. Siedział przy jednym ze stolików w kącie, i nie zamawiając niczego
po prostu czytał gazetę. Niczym się nie wyróżniał, był szczupłym blondynem w
średnim wieku ubranym w ciemną flanelową koszulę i jeansy. On też nie miał
pojęcia o obecności Winchesterów. Rozmawiali cicho o królu piekła – Crowleyu,
na którego polowali już od dobrych paru miesięcy. Jedno było pewne. Crowley był
mistrzem ukrywania się. Gdy padło jego imię mężczyzna zwrócił się w ich stronę
znad gazety, chociaż z tej odległości nie miał prawa ich słyszeć. Sam siedzący
przodem do niego od razu to zauważył. Dean podążył za jego spojrzeniem, podczas
gdy nieznajomy ciągle ich obserwując wstał i skierował się do wyjścia. Bracia
podjęli szybką decyzję.
Zostawili
do połowy tylko opróżnione talerze i ruszyli za mężczyzną. Szybko go dogonili i
obezwładnili, po czym wrzucili do bagażnika i od razu odjechali. Zupełnie jakby
ich tam nie było. A teraz jechali w blasku ulicznych latarni zupełnie nie
przejmując się ograniczeniami prędkości. Zabrali demona ze sobą z dwóch
powodów. Po pierwsze nie mogli go zabić na środku ulicy nie wzbudzając tym
samym niepotrzebnego im zainteresowania, poza tym ciągle była szansa na
uratowanie opętanego mężczyzny. Po drugie potrzebowali informacji. Przede wszystkim zależało im na informacjach o Crowleyu, ale oboje siedzieli już w tym zbyt długo, by przeoczyć pewną zależność. Demony tak
po prostu nie błąkają się po ulicach i nie przesiadują w knajpach. Coś nadchodziło. I z
pewnością nie było to nic dobrego.
Zajechali
na parking przed motelem niedługo potem. Neonowy znak „Motel 6” nad ich głowami
nie podświetlał litery „M”. Nie był to ładny budynek, obdrapane ściany zostały zdewastowane przez obraźliwe graffiti, a właściciela najwyraźniej nie
było stać na ponowne ich pomalowanie. Wejścia do pokojów znajdowały się od
ulicy, co było w tym wypadku dużym udogodnieniem – nie musieli przechodzić
przez główny hall. Demon nie oszczędzał ich bagażnika, przez co Dean klął pod
nosem. Nie cierpiał gdy ktoś robił coś z jego samochodem. Kluczyki dawał tylko
Samowi, i to tylko wtedy gdy nie miał innego wyjścia. O ten samochód dbał
bardziej niż o wszystko inne. Rozejrzeli się dookoła, a gdy upewnili się, że w
pobliżu nikogo nie ma, otworzyli bagażnik. Dean od razu oblał demona wodą
święconą powodując jego potworny jęk, a Sam wydrapał nożem małą przerwę w znaku
pułapki na demona umieszczonej po wewnętrznej stronie klapy. Wyszarpali go z
samochodu i przystawiając nóż do gardła pociągnęli do obdrapanych drzwi z
numerem „9”.
– Ona i
tak zginie – zaśmiał się demon. Bracia spojrzeli po sobie, nie wiedząc o co
chodzi. Sam przycisnął nóż do gardła demona tak mocno, że po jego palcach zaczęła cieknąć
mała strużka krwi. Demon mimo wszystko śmiał się coraz głośniej. Dean otworzył
w końcu drzwi i szybko weszli do środka. Sam rzucił blondyna na drewniane
krzesło ciągle trzymając nóż na jego szyi.
– Szybciej Dean – powiedział do brata szukającego w starym plecaku kajdanek z
wyrytą pułapką. Były one nowym, ale nawet dobrze sprawdzającym się w nagłych
sytuacjach wynalazkiem Bobby’ego. W końcu przykuł obie ręce mężczyzny do
oparcia, dzięki czemu Sam mógł się trochę cofnąć.
– No
dalej, zabij mnie. – Demon był najwyraźniej w dobrym humorze. Twarz wykrzywiał
mu nienawistny uśmiech. Dean ponownie oblał go wodą święconą.
– O kim
mówiłeś? – spytał zdenerwowany Sam. Przez twarz mężczyzny wykrzywioną bólem przemknął wyraz zaskoczenia.
– Niczego się ode mnie nie dowiesz, Winchester. – Blondyn skończył z udawaniem zadowolonego. Spojrzał na kajdanki uniemożliwiające mu użycie mocy.
Dean z
całej siły uderzył go w twarz, łamiąc mu nos i powodując intensywny krwotok.
Nigdy nie obchodził się z nikim delikatnie, zwłaszcza gdy chodziło o demony.
Nienawidził ich z paru powodów. Odebrały mu rodziców, poza tym ciągle dokładnie
pamiętał ten rok, który spędził w piekle.
– O kim
mówiłeś? – ponowił pytanie. Demon nie odpowiedział mu ani słowem, zamiast tego plując mu w twarz. Dean wykrzywił się i ponownie go uderzył. Sam wiedział, co
ma robić.
– Exorcizamus te… - zaczął, ale demon mimo paniki w oczach ponownie zaczął się
śmiać.
– Chcesz
mnie egzorcyzmować, Sammy? – rzucił w jego stronę. – Czemu po prostu mnie nie zabijesz?
– …
omnis immundus spiritus… – kontynuował Sam, patrząc nienawistnie na mężczyznę, którego oczy stały się czarne jak smoła. Dobrze wiedział, że ten tchórz
bardziej boi się swojego pana niż śmierci. Wrzasnął i próbował wstać, ale Dean
popchnął go na krzesło i znowu wykorzystał wodę święconą.
– Kto ma
zginąć?! – krzyknął. Gdy nie uzyskał odpowiedzi ponaglił brata: – Sammy?
– …
omnis satanica potestas…
– Ona
jest nasza! – krzyknął mężczyzna tuż przed tym jak rzucił się na Deana. On
jednak nie był mu dłużny, znowu popchnął go na krzesło, tym razem cały czas go
trzymając. Już prowadząc samochód wiedział, że błędem było nie przygotowanie
pułapki.
Sam
kontynuował egzorcyzm, podczas gdy demon był coraz bardziej niespokojny.
– Kogo
chcecie zabić? – spytał Dean. Mężczyzna mimo bólu uśmiechnął się szeroko. Nie dawało to zbyt dobrego wrażenia, ponieważ całe zęby miał poplamione krwią.
– Nie
zdążycie już jej pomóc
– Podaj
nazwisko! – wrzasnął starszy z braci.
Czas naglił,
Sam kończył już powoli egzorcyzmy. Nie wiedzieli też komu i kiedy coś może
grozić. Musieli się spieszyć.
– Nazwisko! – krzyknął po raz kolejny Dean, szarpiąc mężczyznę za ramiona.
– Lorie
Bane. – powiedział demon przez zęby, uśmiechając się potwornie, po czym opuścił ciało znikając w otworze wentylacyjnym. Dean schylił się nad blondynem i przyłożył mu dwa palce do szyi.
– Żyje? –
spytał Sam.
Dean
tylko pokręcił głową.
Omg. Jakie cudowne! Wreszcie jakiś blog o Supernatural. Jestem zachwycona! :)
OdpowiedzUsuńCzekam aż pojawi się postać, która będzie mną. Hehe
Pisz szybciutko :)
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń