sobota, 12 września 2015

Rozdział 7

– Jak to ukradł harfę? – spytał wzburzony Dean, odkładając piwo na ziemię i patrząc na Castiela gniewnie, ale anioł wydawał się nie zauważać jego wzroku. – Przecież wszystkiego pilnujecie, czy nie tak?
– Przenosiliśmy ją w inne miejsce, w tamtym robiło się niebezpiecznie – tłumaczył anioł monotonnym głosem. Zauważyłam, że bezustannie ściąga brwi, przez co wyglądał na bardzo zmartwionego. – Grupa Raphaela nagle zaatakowała i przejęła harfę. Zabili trójkę moich braci.
– Nie możesz jej jakoś odzyskać? – Sam wydawał się zamyślony, a ja nie mogłam sobie wyobrazić, że jakiś instrument może stanowić jakiekolwiek zagrożenie dla innych.
Castiel pokręcił przecząco głową.
– Ktoś, komu ufam jest zdrajcą. Datę przeniesienia znało tylko kilka osób, a jednak Raphael o niej wiedział. Nie chcę posyłać moich ludzi na pewną śmierć, w każdym razie nie tych, którzy są mi wierni. Dlatego nie mogę ufać nikomu, dopóki nie dowiem się, kto jest donosicielem. A do tego czasu Raphael może kilkakrotnie użyć harfy.
– Czy ona jest w ogóle groźna? W końcu to instrument, co nie? – spytałam, starając się zignorować niedorzeczny fakt, że Castiel właśnie nazwał aniołów „ludźmi”.
Wszyscy zwrócili się w moim kierunku, ale wytrzymałam to i uparcie gapiłam się w oczy anioła. Musiałam wiedzieć, co się dzieje.
– Jej dźwięk może zmusić kogoś do zrobienia wszystkiego.
Parsknęłam śmiechem pomimo panującej w całym pokoju powagi. To ma być groźne? Tego się tak boją?
– Ludzie pod wpływem jej dźwięku mogą zacząć zabijać się nawzajem – wytłumaczyła dokładniej Cat lekko zażenowanym głosem, a Castiel z grobową powagą pokiwał głową. Mina mi zrzedła. O tym nie pomyślałam. – Lub nawet popełnić zbiorowe samobójstwo.
– Nie mówiąc o tym, że Raphael mógłby zdziesiątkować moją armię jednym szarpnięciem strun – ciągnął dalej Castiel, kręcąc głową.
W pokoju zrobiło się tak cicho, że słyszałam delikatny szmer prądu zasilającego świecącą nad naszymi głowami żarówkę. Każdy próbował wymyśleć rozwiązanie zaistniałej sytuacji tak, by harfa nikomu nie zrobiła krzywdy, jednak wydawało się to niemożliwe. Jeśli Castiel wysłałby do Raphaela grupę aniołów, bez wątpienia zostaliby zauważeni i zabici, oczywiście zakładając że każdy uczestnik akcji byłby po naszej stronie. Jeśli poszedłby sam, prawdopodobnie nigdy więcej byśmy go nie zobaczyli, to byłaby misja samobójcza. Mógłby oczywiście udać się tam z jakąś osobą towarzyszącą, to by zwiększyło jego szanse. Ale komu miałby zaufać, skoro ktoś z jego armii sprzedał ważne informacje ich największemu wrogowi?
Ta sytuacja była bez wyjścia.
– Musimy ją odzyskać – mruknęła Cat, gapiąc się gdzieś ponad głowę drugiego anioła.
– Nie ma innego wyjścia, muszę iść tam sam. – Wszyscy spojrzeli na Castiela w taki sposób, jakby postradał rozum. Nawet ja domyślałam się, jakie to groźne. Dean podszedł do niego i ostentacyjnie puknął go w czoło.
– Oszalałeś? On tylko na to czeka!
– Masz inny plan? – spytał Castiel obrażonym tonem, obserwując rękę Deana, jakby nie do końca zrozumiał znaczenie tego gestu.
– Idę z Tobą – wtrąciła Cat, czym zwróciła na sobie uwagę wszystkich wokół. – Musimy odzyskać harfę, to teraz priorytet.
Castiel zmierzył ją wzrokiem, oceniając zapewne w jakim stopniu może jej ufać. W końcu jednak pokiwał głową.
– Niech będzie.

***

Castiel i Cat nie zwlekali długo. Anioł najpierw wymienił parę informacji z braćmi i Bobbym tak, że nie słyszałam ani słowa, a potem skupił na chwilę uwagę na mnie. Cat powiedziała mu o tym, że mogę pochłaniać łaskę, a on obejrzał mnie dokładnie, przez co poczułam się strasznie nieswojo. Zupełnie, jakbym była jakimś niezwykle rzadkim eksponatem w zoo. Już po chwili miałam tego dość, jednak zanim zdążyłam się poskarżyć, oboje zniknęli.
Ciężko opisać atmosferę, jaka panowała w domu Bobby’ego po tym zajściu. Sam przeszukiwał Internet, szukając jakichkolwiek przydatnych informacji, a gdy zdawało mu się, że znalazł coś interesującego, czytał fragment na głos. Bobby, który sam zatopił się w stosie książek w swoim gabinecie, zawsze przerywał czytanie, by posłuchać młodszego z braci. Ważniejsze informacje zapisywał na kartce, po czym ponownie wracał do własnej lektury.
Wydawało mi się, że wierzyli, iż wiedza na ten temat z pewnością im się przyda i w czymś pomoże. Albo chcieli przekazać informacje Castielowi, chociaż wydawało mi się to absurdalne. W końcu i Castiel, i Cat byli aniołami, bez wątpienia znali każdą księgę Pisma lepiej niż najbardziej zagorzały ludzki czytelnik.
Dean za to siedział przy stoliku i wcinał hamburgera, którego zrobił sobie przed sekundą. A ja? Byłam tak wykończona, że nie miałam nawet siły siedzieć. Ponadto czułam, że moje plecy są zlepione jakąś lepką substancją, prawdopodobnie krwią z otwartych podczas treningu ran. Najchętniej poszłabym się położyć i zapomniała o wszystkim chociaż na 8 godzin, zanim znowu zwloką mnie z łóżka, ale najpierw trzeba się zająć ranami.
– Tutaj znowu jest napisane, że Harfa została pochowana razem z irlandzką księżniczką Tephi i od tamtej pory jej nie widziano – powiedział Sam, wyraźnie skupiony na swojej lekturze.
Nie chciałam im przerywać, ale zmęczenie wygrywało.
– Mógłby mi ktoś pomóc opatrzeć plecy? – spytałam. Sam podniósł głowę znad laptopa, a minę miał jakbym wyrwała go z jakiegoś transu. Dean też się obrócił, żeby na mnie spojrzeć.
– Rany ci się otworzyły? – spytał Sam. Pokiwałam głową i odwróciłam się do niego plecami, żeby pokazać zapewne ciągle szkarłatne plamy na koszulce.
– Moja wina – powiedział Dean z uśmiechem, nie zwracając najmniejszej uwagi na to, że usta ma pełne jedzenia. – Ale jem.
– Zajmę się tym – odparł Sam, patrząc karcąco na brata. – Chodź do łazienki, tam powinna być apteczka.
Wyszliśmy z kuchni, odprowadzeni wzrokiem przez starszego Winchestera, po czym skierowaliśmy się do łazienki. Nie była za duża, więc jak weszliśmy do środka we dwójkę zrobiło się trochę ciasno. Zgodnie ze słowami Sama, w środku rzeczywiście była torba z najważniejszymi rzeczami potrzebnymi do pierwszej pomocy. Usiadłam na wannie, nie mogąc ustać.
– Dasz radę podnieść koszulkę? – spytał.
– Chyba tak – mruknęłam w odpowiedzi i ignorując ból uniosłam materiał, pokazując plecy. Sam syknął, gdy tylko je zobaczył.
– Kurczę, co wy robiliście na tym treningu? – spytał, kładąc dłonie na moich ramionach.
– Ja głównie leżałam.
– Co? – zdziwił się.
– No dzisiaj uczyłam się uników. Za dobrze mi nie szło.
– On zwariował, czy jak? – warknął Sam i wzmocnił uścisk, jakby chciał zacisnąć pięści. – Przecież to oczywiste, że nie będziesz od razu walczyła jak on czy ja.
Parsknęłam śmiechem.
– Zabawne, powiedział dokładnie to samo. Z tym, że według niego oni nie będą ze mną walczyć fair.
– Co nie zmienia faktu, że masz szwy i przez parę dni w ogóle nie powinnaś się nadwyrężać.
Uśmiechnęłam się.
– Bardzo źle to wygląda? – Odwróciłam się na chwilę i zobaczyłam skupioną minę Sama.
– Przede wszystkim muszę to oczyścić – powiedział wymijająco. – Potem zobaczę, czy nie potrzebujesz dodatkowych szwów. I chyba będziemy musieli zacząć to bandażować, inaczej nigdy ci się to nie zagoi.
Pokiwałam głową.
– Rób swoje. I dzięki.
Zmoczył ręcznik ciepłą wodą i zaczął delikatnie przecierać mi plecy uważając na to, by nie podrażniać zbytnio ran. Mimo to ciężko było mi się czasem powtrzymać przed gwałtownym wciągnięciem powietrza. Za każdym razem przerywał na moment i powtarzał, że jeszcze tylko chwila. A ja kiwałam głową z zaciśniętymi zębami.
Odetchnęłam z ulgą, gdy w końcu powiesił na umywalce coś, co jeszcze parę minut temu było białym ręcznikiem.
– Nie potrzebujesz więcej szwów – powiedział w końcu, przerywając ciszę. – Myślę, że nie będziemy tego bandażować na noc, ale rano to zrobimy, okay?
– To pomoże? – Średnio widziało mi się spędzanie całego dnia w bandażowym gorsecie. Zwłaszcza, że sugerując się nadawaną dzisiaj w radiu pogodą w trakcie paru kolejnych dni temperatura miała przekraczać trzydzieści stopni.
– Mniejsza szansa, że znowu się otworzy. Wiesz, jak nie chcesz to nie musimy, ale licz się z tym, że prawdopodobnie będziesz spędzała tutaj każdy wieczór. – Pokazał gestem łazienkę. Wzdrygnęłam się na samą myśl.
– To pomożesz mi rano? – Uśmiechnął się do mnie.
– Jasne. Pewnie zmęczona jesteś, co? – Położył apteczkę na miejscu i zaczął płukać ręcznik.
– Nieziemsko. – Na potwierdzenie przeciągnęłam się i ziewnęłam. – Może ja to zrobię? – Stanęłam obok niego i chciałam odebrać mu przekrwiony materiał, ale pokręcił głową.
– Nie, idź odpocząć. Dam sobie tu radę. Dobranoc, Lorie. – Uśmiechnął się jeszcze, zanim ponownie skupił się na ręczniku.
Już miałam wychodzić, ale obróciłam się i spojrzałam w lustro nad umywalką, skąd widziałam przemęczoną twarz chłopaka. Sam też był zmęczony, ale mimo to nie odmówił mi pomocy.
– Dzięki za wszystko. – Zerknął w lustro i dosyć szybko odnalazł moje oczy, po czym ponownie się uśmiechnął.
– Nie ma sprawy.

***

Tydzień minął przerażająco szybko. Od rana do wieczora ćwiczyłam z braćmi i musiałam przyznać, że małymi kroczkami robiłam postępy. Jako tako udawało mi się już trafiać w tarczę, oczywiście nieruchomą i cieszyłam się za każdym razem, jak poprawnie wykonałam unik podczas walk z Deanem, dzięki czemu nie lądowałam już na ziemi tak często. Rany na plecach szybko się goiły, co dziwiło Sama nie mniej niż mnie. W końcu wczoraj zdjęli mi szwy i wyglądało na to, że za parę dni pozostaną mi tylko zaczerwienione blizny. Szybką regenerację przypisywali tej odrobinie łaski, którą w sobie miałam, a ja nie miałam powodu by się z nimi nie zgadzać. Jedyna rzecz, która nas martwiła to brak odzewu od Castiela i Catherine.
Sielanka trwałaby nadal, gdyby nie fakt, że zło nie wzięło sobie przerwy tak jak my. Ono korzystało w najlepsze z naszej nieobecności i w końcu zgodnie postanowiliśmy, że będę kontynuowała mój trening w trasie. Sam i Dean koniecznie chcieli sprawdzić parę miejscowości w Nowym Meksyku, w których podejrzewali aktywność demoniczną, ale najpierw po drodze chcieli rozwiązać sprawę tajemniczych zgonów dzieci w jednym z miast w Kansas.
– Jestem głodna – jęknęłam po raz trzeci w ciągu ostatnich czterdziestu minut. Nie mogli nie słyszeć jak burczy mi w brzuchu, zwłaszcza dlatego że Impala wcale nie była taka wielka i wystarczająco głośna, by to zagłuszyć. A nawet jak nie słyszeli, to bez wątpienia widzieli jak wierciłam się na tylnym siedzeniu.
– Za parę minut będziemy na miejscu – westchnął Dean.
Jechaliśmy już pół dnia, a ja nie zrobiłam sobie nawet kanapek.
– Mówiłeś tak pół godziny temu i ciągle jedziemy. – Złapałam się za brzuch, który boleśnie dawał o sobie znać.
– Różnica jest taka, że teraz nie kłamię. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Cholerny Winchester. Albo jasno dawał znać, że nie jest zadowolony z mojej obecności (chociaż w ciągu ostatniego tygodnia zdarzało się to zdecydowanie rzadziej niż przed naszym przyjazdem do Bobby’ego), albo mi dokuczał. Był kompletnym przeciwieństwem swojego brata i czasem aż ciężko było uwierzyć, że są spokrewnieni.
Sam był delikatny, troskliwy i inteligentny. Ale najbardziej podziwiałam w nim cierpliwość. Miałam wrażenie, że nie zdenerwowałby się nawet jakby musiał mi coś tłumaczyć dziesiątki razy. Wydawało mi się, że Dean też się o mnie troszczy, ale na swój własny, dziwny sposób. Młodszy Winchester robił wszystko, bym czuła się lepiej i bardziej wierzyła w swoje możliwości, starszy za to na każdym kroku udowadniał mi, że jeszcze nic nie umiem i byle potwór pokonałby mnie z zamkniętymi oczami.
Nic więc dziwnego, że wolałam treningi z Samem. Ba, większość wolnego czasu spędzałam w jego towarzystwie. Chociaż tych momentów wcale nie było tak wiele, bracia i Bobby już się o to postarali. W trakcie minionego tygodnia błogosławieństwem była wolna godzina w ciągu dnia. Ale dzięki temu trybowi życia w tym czasie dowiedziałam się więcej o mrocznej stronie świata niż przez całe życie sprzed ataku demonów.
Zauważyłam też, że coraz łatwiej przychodzi mi nie myślenie w kółko o śmierci mamy i Logana. Co prawda wciąż żywe wspomnienia powodowały ukłucia bólu, ale chłopaki nie dawali mi wytchnienia, zajmując myśli najróżniejszymi sposobami unicestwiania potworów. Dziwny natomiast był brak poczucia winy, że zamiast należycie odbyć żałobę zajmuję się innymi rzeczami. Ale robiłam coś, co mogło uchronić inne osoby przed przeżyciem mojego koszmaru. To było tego warte.
Złe sny ciągle mnie dręczyły, ale Sam zawsze łapał mnie za dłoń gdy tylko zaczynałam niespokojnie wiercić się na łóżku. Dzięki temu nocne mary znikały, a ja mogłam spokojnie przespać te osiem godzin dziennie. I mogłam udawać, że wszystko jest w porządku.
Wyjrzałam za okno. Rzeczywiście właśnie minęliśmy znak informujący o wjeździe do Lawrence, miasta umierających dzieciaków. Przykre, ale w tym momencie mogłam myśleć tylko o jedzeniu. W końcu śledztwo mieliśmy zacząć dopiero jutro rano, o tej godzinie prosektoria są zamknięte.
Liczyłam zakręty i gapiłam się na mijane budynki w poszukiwaniu jakiegokolwiek źródła pożywienia. Jednak zamiast starego, dobrego McDonalda widziałam tylko domy mieszkalne i bardzo dużo drzew. Tak, było tu zdecydowanie zbyt zielono. Stopniowo ilość roślin malała, a budynki stawały się wyższe. Jak już zaczęłam myśleć, że umrę z głodu na parę metrów przed dotarciem do jakiejś knajpy Dean skręcił, a mi w oczy rzucił się ogromny szyld Burger Kinga. Zbawienie nadeszło.
Wyskoczyłam z samochodu zanim Dean zdążył wyłączyć silnik.
– Hej, głodomorze, poczekaj! – krzyknął za mną kierowca rozbawionym głosem.
Ale ja już wchodziłam do środka.
Ciężko opisać ulgę, jaką poczułam gdy nie zauważyłam kolejki. Na kasie stała ubrana w typowy strój blondynka w moim wieku, która spojrzała na mnie z wytrenowanym uśmiechem.
– Witamy w Burger Kingu! – Musiałam przyznać, że jej głos był wyjątkowo irytujący. Albo to przez głód, jak burczało mi w brzuchu łatwo było mnie zdenerwować. – Co podać?
Rzuciłam okiem na wiszące nad jej głową menu. Ale tylko zerknęłam, wiedziałam co zamówię jak tylko zobaczyłam, gdzie parkujemy.
– Double Whopper. I duże frytki.
– Coś do picia? – spytała mechanicznie blondyna.
– Colę.
– O, tam jest – usłyszałam za plecami rozbawiony głos. Spojrzałam do tyłu. Tak, Winchesterowie właśnie mnie dogonili, a sądząc po złośliwym uśmieszku czającym się na twarzy Deana mieli ze mnie niezły ubaw. A niech się śmieją, byłam głodna.
– Razem będzie osiem dziewięćdziesiąt.
Dałam jej banknot dziesięciodolarowy i odebrałam resztę, gdy bracia podeszli do mnie.
– I jak? – spytał Dean zaczepnie. Zmarszczyłam brwi.
– Nijak – warknęłam.
– No już, nie denerwuj się tyle.
– Panom też coś podać? – odezwała się blondynka, wyraźnie mówiąc wyższym niż dotychczas głosem. Ktoś tu liczył na podryw w pracy.
– Macie szarlotkę? – spytał starszy Winchester.
– Niestety nie. – Wyglądała na rzeczywiście zawiedzioną tym faktem.
– W takim razie dla mnie dwa Big Kingi i dużą colę – powiedział Dean, po czym poszedł szukać stolika. Na odchodnym jeszcze puścił oczko do kasjerki. Sam westchnął głęboko, patrząc za nim z irytacją.
– Dodaj do zamówienia jeszcze sałatkę i sok pomarańczowy. – Blondynka niechętnie oderwała wzrok od odchodzącego Deana. Nie potrafiłam zrozumieć, jakim cudem on potrafił zawrócić komuś w głowie wypowiadając zaledwie dziesięć słów. – Ile płacę?
– To będzie… – wystukała jeszcze parę liczb w kasie, przygryzając przy tym dolną wargę. – Dwanaście sześćdziesiąt.
– Nie lubisz fast foodów czy wegetarianin? – zagadnęłam do Sama, uświadamiając sobie, że właśnie zamówił sałatkę. Uśmiechnął się delikatnie.
– Raczej to pierwsze.
– Masz jakiś powód czy niespecjalnie? – Przyjrzałam mu się ostentacyjnie. – Bo to na pewno nie przez problemy z linią.
Zaśmiał się pod nosem.
– Są niezdrowe, to przede wszystkim.
– Czasem można przymrużyć na to oko. – Potwornie zaburczało mi w brzuchu. Słyszeli to chyba wszyscy w pobliżu, bo parę głów odwróciło się w moją stronę. Czułam, jak do policzków napływa mi krew.
– Przykładowo w takich momentach.
– Dokładnie – mruknęłam.
Dwie minuty później dostaliśmy swoje zamówienia i poszliśmy szukać Deana. Jak się okazało, zajął boks w kącie. Jakaś laska już się do niego przykleiła, a on był totalnie zaabsorbowany jej obecnością. Na tyle, że nie zauważył nas dopóki Sam nie odchrząknął. Dean spojrzał wtedy na niego zawiedziony, potem znowu na brunetkę trzymającą dłoń zdecydowanie zbyt blisko jego krocza.
– Zobaczymy się później, okay? – powiedział do niej. Wywróciłam oczami.
– Obiecujesz? – mruknęła mu do ucha dziewczyna, chwilę potem taksując spojrzeniem młodszego Winchestera. Na jego widok rozbłysły jej oczy.
– Karen? – zdziwił się Sam.
– Mike, przystojniaku!
Mike? Spojrzałam zdziwiona na Sama, ale zerknął na mnie błagalnie. Okay, nie wnikam. Pewnie jedno z wielu fałszywych imion, które musieli sobie wymyśleć.
– Pracujecie tu nad czymś?
– Można tak powiedzieć – odpowiedział Sam, wyraźnie nie chcąc kontynuować tej konwersacji.
– Mało prawdopodobne, żebym spotkała agentów federalnych w dwóch kolejnych miastach, w których mieszkam! – niemal krzyknęła, a młodszy Winchester niespokojnie rozejrzał się po okolicy. Wstała i podeszła do niego, zostawiając Deana z tyłu. Ten oczywiście automatycznie zapatrzył się na jej pośladki. – I to jeszcze tych samych, czy to nie przeznaczenie? – szepnęła, kładąc małą dłoń na klatce piersiowej Sama. Ten złapał ją za nadgarstek i skutecznie odepchnął. Nie to co Dean-napaleniec.
Dopiero wtedy spojrzała na mnie.
– A to kto?
Jaka miła!
– Stażystka – odpowiedział Dean, pragnąc ponownie zyskać uwagę niejakiej Karen.
Obejrzała mnie od góry do dołu, jakbym była jakimś okazem w zoo, po czym uśmiechnęła się kpiąco. Czułam jak moje nerwy się napinają.
– Wybacz nam, ale mamy coś do załatwienia – stwierdził zmęczony Sam. Dobrze, że się odezwał, inaczej ja bym to zrobiła i zdanie z pewnością nie zaczynałoby się od „wybacz”.
Karen wyglądała na lekko dotkniętą, ale nie robiła awantury. Odwróciła się jeszcze do Deana i uśmiechnęła się do niego uroczo.
– To widzimy się później? – spytała.
– Jasne.
Cholerny playboy.
Zresztą, czemu mnie to w ogóle denerwowało? Usiadłam z brzegu, obok Sama, gdy tylko laska sobie poszła. Jedzenie pachniało znakomicie, a mój żołądek już wystarczająco się wycierpiał, żeby odkładać posiłek na później.
Dopiero gdy pochłonęłam whoppera głód i złość ze mnie uleciały.
– Kto to w ogóle był? – spytałam w końcu. Dean zerknął na Sama z buzią wypełnioną kawałkiem drugiego Big Kinga. Tak, to na pewno nie on udzieli mi odpowiedzi na to pytanie.
– Jakiś rok temu natknęliśmy się na nią. Pracowaliśmy akurat nad sprawą zmiennokształtnego, w pewnym sensie ją uratowaliśmy. A Dean nie śmiałby nie odebrać nagrody.
Dean zmarszczył brwi i szybko przełknął kęs.
– To wcale nie było tak. Sama mi się rzucała na szyję!
– Nie żeby ci to przeszkadzało.
Zwęziłam oczy w szparki.
– Spałeś z laską, która nawet nie zna twojego prawdziwego imienia? – spytałam, niedowierzając.
– No co, należy mi się choć trochę przyjemności.
Właśnie dlatego zdecydowanie wolałam Sama.

***

– To tutaj? – spytałam, patrząc na szary budynek.
            W nocy zgłoszono kolejną śmierć dziecka. A teraz staliśmy przed kostnicą w formalnych strojach agentów FBI. Tym razem, z racji tego że nie wiedzieliśmy z czym walczymy postanowiliśmy się nie rozdzielać.
            – Pamiętasz co masz robić? – spytał Dean, poprawiając krawat. Przewróciłam oczami i zlitowałam się nad nim, zawiązując go właściwie.
            – Nie odzywać się. Tak, wiem. A jak mnie nie wpuszczą grzecznie poczekać w samochodzie.
            – Dzięki – mruknął Dean, patrząc na moje dzieło, o niebo lepsze od tego co sam zdołał zrobić.
            – Na pewno chcesz tam wchodzić? – zdziwił się Sam.
            – Nie raz byłam przy sekcji zwłok, nie ma problemu.
            Na medycynie nawet jedną musiałam przeprowadzić własnoręcznie w przyszpitalnym prosektorium. Dokładnie pamiętam bladą twarz nieszczęśnika. Facet był młody, dałabym mu najwięcej czterdzieści lat. No cóż, rak nie ma litości, a u niego bardzo gwałtownie zaatakował płuca.
            Co oczywiście nie przeszkadzało mu w dalszym paleniu, do czasu aż sam się wykończył. I stał się obiektem szkoleniowym dla przyszłych lekarzy. No cóż, ja dyplomu już nie odbiorę.
            – W czym mogę pomóc? – spytał starszy mężczyzna z kępką rzadkich włosów na głowie, który siedział za biurkiem z komputerem w środku, tuż obok stalowych drzwi, za którymi pewnie składano ciała.
            – FBI – powiedział stanowczo Dean pokazując odznakę. To samo zrobił Sam. – Chcielibyśmy zobaczyć ciała dzieci.
            – Nie uprzedzono mnie, że federalni zainteresowali się tą sprawą. A to kto? – Facet zmierzył mnie wzrokiem.
            – Stażystka – odpowiedział Sam. Kiwnęłam głową na potwierdzenie jego słów.
            Mężczyzna wyraźnie zastanawiał się, czy może mnie wpuścić, ale w końcu machnął ręką. Podał nam maść mentolową.
            – Użyjcie tego, dobrze wam radzę. Jego stan jest okropny. To już siódme dziecko w tym tygodniu – powiedział kręcąc głową, a my posłusznie posmarowaliśmy się maścią pod nosami.
            W końcu otworzył drzwi i wszedł do środka. Od razu podszedł do jednej z wielu lodówek i wyciągnął przykryte całunem ciało.
            – Dam wam parę minut – poinformował mężczyzna, po czym wyszedł i zostawił nas samych z trupem.
            Sam spojrzał najpierw na mnie i na Deana, zanim ściągnął materiał ze zwłok. To, co nam się ukazało ledwie przypominało dziecko. W brzuchu ziała ogromna dziura, a po narządach wewnętrznych nie było nawet śladu. Chłopiec miał podrapaną twarz i ręce, zupełnie jakby próbował się bronić.
            – Co to, kurde, jest? – spytał Dean, ale nawet Sam nie potrafił mu odpowiedzieć.

_____________________________________________________________

No hejo, w końcu wróciłam! :)
Wiem, że rozdział trochę nudnawy, nadrobię następnym. Mam nadzieję, że pojawi się szybciej, niż ten - no cóż, w końcu muszę mieć coś, żeby się nie uczyć do matury. :D
Myślę o wprowadzeniu cytatów na początku każdego rozdziału, kiedyś to robiłam i w sumie to mi się podobało. Co myślicie? Bo tych "Myśli tygodnia" na boku i tak nikt nie czyta, a ja jestem zbyt leniwa żeby to systematycznie zmieniać. ;<
Serdecznie pozdrawiam wszystkich, którzy mimo przerwy ciągle ze mną są i czytają moje wypociny. ;) Buziaki! ;*

4 komentarze:

  1. Rozdział nie powala, ale w twoim wykonaniu wszystko jest cudowne! Czekam na następny i również mam nadzieję, że ukarze się szybciej! <3
    Buziaki :*

    http://nobody-is-normal.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Cudo! :D
    Cieszę się, że wreszcie jest rozdział.
    A następny ma być szybciej, leniu! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wybacz,że dopiero teraz,ale wcześniej nie miałam czasu(studia i te sprawy ^^). Ale się cieszę,że w końcu jest nowy <3
    No anioły jak zwykle się nie wykazały. Tak jak z powstrzymywaniem Apokalipsy,może tym razem też mają w tej harfie jakiś interes?
    Fajna scena w knajpie,typowo "supernaturalowa" ;) "Nie potrafiłam zrozumieć, jakim cudem on potrafił zawrócić komuś w głowie wypowiadając zaledwie dziesięć słów." Oj,da się tak. Gdybym była na miejscu tej dziewczyny chyba zrobiłabym to samo :D
    No i znowu Lawrence. Wyczuwam,że ta sprawa jest zbyt grubymi nićmi szyta ^^
    Tak czy siak,ściskam i do napisania ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Aj wróciłaś.
    Brakowąło mi Ciebie muszę przyznać.
    Podobają mi się relacje Lorie z braćmi.
    Szczególnie z Deanem, który jak zwykle dba tylko o siebie ;) Właściwie może ie do końca. Dba jeszcze o Sama. Reszta nie ma znaczenia. Ogólnie sam rozdział mnie wciągnął. Był ciekawy od początku do końca. Przytrafiło się parę powtórzeń, ale nic po za tym. Ja sama za dobra nie jestem w te klocki więc czepiać się nie będę. Warto było czekać. I ta tajemnicza sprawa. Wszystko coraz bardziej się zagęszcza a intryga goni intrygę. Jestem ciekawa jak potczysz dalej te sprawę. czekam byle szybko na nowy rozdział i pozdrawiam.
    Selena.

    OdpowiedzUsuń