niedziela, 20 września 2015

Rozdział 8

„Była to jedna z tych nocy, w których nie ma nadziei na świt” – Antoine de Saint-Exupery
           

Wszystkie pozostałe dzieci, które ciągle czekały na pogrzeb w prosektorium wyglądały podobnie jak tamten chłopiec. Dziura w brzuchu, brak wnętrzności, na kostkach i dłoniach niektórych ofiar można było zauważyć przetarcia stworzone zapewne przez jakieś sznury. To świadczyłoby o tym, że nie wszystkie dzieci zginęły od razu. Po paru godzinach poszukiwań Sam odkrył, że parę z nich znaleziono dopiero tydzień po zgłoszeniu zaginięcia, ale okolica ciągle była taka sama.
A mianowicie osiedle niedaleko jeziora Alvamar. Biorąc pod uwagę to, że wszystkie zmarłe dzieciaki chodziły do tamtejszego przedszkola wywnioskowaliśmy, że porwania również miały miejsce w pobliskich rejonach.
Bracia przesłali odpowiednie zdjęcia do Bobby’ego, a ten obiecał dać nam znać gdy tylko się czegoś dowie. No cóż, od wczoraj się jeszcze nie odezwał, a my nie mogliśmy siedzieć z założonymi rękami, dlatego wybraliśmy się na przesłuchanie do przedszkola.
Dyrektorki co prawda nie było, dlatego Sam zapukał do pierwszej lepszej sali, w której jak się okazało dzieci akurat jadły drugie śniadanie. Wiele krzesełek stało pustych.
– Tak? – spytała starsza opiekunka, która otworzyła nam drzwi. Miała okulary i nie należała do najszczuplejszych, chociaż gruba też nie była. Jasne włosy związała w kucyk, zapewne chcąc zapobiec szarpaniu za nie przez małolaty.
– FBI, chcieliśmy zadać parę pytań. – Sam pokazał kobiecie swoją odznakę.
– Chodzi o te biedne dzieci, tak?
Sam i Dean pokiwali głowami, ja wolałam trzymać się z tyłu. Kobieta nie wyglądała na zadowoloną, ale odwróciła się w stronę wnętrza sali i zawołała:
– Mary, możesz na chwilę zostać sama? Muszę na chwilę wyjść.
– Jasne – odpowiedziała jej niejaka Mary, zanim rozmawiająca z nami opiekunka wyszła na korytarz i zamknęła za sobą drzwi.
Spojrzała na nas smutno.
– To co się dzieje to chyba jakiś koszmar – powiedziała cicho. – Nie rozmawiamy o tym przy dzieciach, nie chcemy, żeby się bały. I policja śmie twierdzić, że to pewnie jakieś zwierzę!
Wyraźnie była wstrząśnięta.
– Słyszeliśmy, że wszystkie ofiary chodziły do tego przedszkola – zaczął miękkim głosem Sam. – Bardzo nam przykro, pani…?
– Marsh – uzupełniła kobieta. – Beth Marsh.
– Wie pani coś o nich? – spytał Dean.
– Znałam je wszystkie. Biedny Noah, Tom i Dana… Emma nawet była w mojej grupie.
– Czy takie przypadki zdarzały się tu wcześniej?
Kobieta zmierzyła zadającego to pytanie Deana nieprzyjemnym spojrzeniem.
– Oczywiście, że nie. Pracuję tu trzydzieści lat i nawet nigdy o czymś podobnym nie słyszałam. Co prawda zdarzało się, że jakieś biedactwo utopiło się w jeziorze, ale nic takiego co się dzieje teraz! Rodzice nawet przestali przysyłać tutaj swoje pociechy, sami panowie widzieli, jak tam pusto.
Bracia pokiwali głową, ja się tylko przysłuchiwałam.
– Pamięta pani, kiedy to się zaczęło?
Beth Marsh zamyśliła się na moment, marszcząc brwi.
– Tom zniknął jakieś dwa tygodnie temu, jeśli wam to w czymś pomoże. Był pierwszy, biedny chłopak…
Twarz opiekunki wyrażała nieopisany smutek.
– Jeszcze jedno – powiedział Sam. – Czy jest ktoś, kto by miał jakiś motyw, by zrobić to wszystko? Albo może zatrudniliście kogoś nowego?
Beth spojrzała na niego podejrzliwie.
– Podejrzewacie jakiegoś pracownika? Kto mógłby zrobić coś takiego dziecku, z którym pracuje?
– Musimy wziąć pod uwagę wszystkie okoliczności, pani Marsh.
Ciągle mrużąc oczy pokiwała głową.
– Olivia zaczęła pracę cztery tygodnie temu, bo jedna z naszych opiekunek poszła na emeryturę. Ale jak chcecie wiedzieć więcej, musicie pójść do dyrektorki.
– Rozumiem – mruknął Sam. Na pewno zapamiętają to imię.
– To wszystko?
Bracia wymienili się wzrokiem, na chwilę spojrzeli na mnie, po czym znowu skierowali się w stronę opiekunki.
– Dziękujemy.
– Niech to się po prostu skończy, inaczej zostaniemy bez pracy – westchnęła jeszcze Beth. – Do widzenia.

***

– Nie wiem, co o tym wszystkim myśleć.
Samowi wyraźnie nie podobała się cała ta sprawa. Nie potrafiłam stwierdzić tylko, co go bardziej denerwowało – to że nie wiedział, z czym walczymy, czy to, że Dean zamiast szukać odpowiedzi wyszedł zabawić się z Karen. Po przyjeździe z przedszkola zajęliśmy się dokładnym przeglądaniem wszystkich poszlak, ale wyraźnie znudzonemu Deanowi starczył jeden telefon, żeby nas z tym zostawić.
– Znalazłeś coś? – spytałam, chociaż znałam odpowiedź. Sam grzebał w internecie dobrych parę godzin i nie trafił na nic pomocnego.
Zgodnie z moimi przypuszczeniami pokręcił przecząco głową. Jęknęłam, zawiedziona.
– Mam dość.
Wstałam z niewygodnego krzesła i rzuciłam się na swoje łóżko. Stan hotelu był zdecydowanie lepszy niż tego, w którym zatrzymaliśmy się w Appleton. Usłyszałam, że Sam też zamyka laptopa.
– Chyba zostało nam tylko czekać na to, co znajdzie Bobby.
– Nie możemy po prostu iść, znaleźć to i zastrzelić?
W końcu nic tak dobrze nie działało na potwory, jak kulka prosto w serce. No, chyba że akurat jakiś nie był wrażliwy na broń palną. Co zdarzało się bardzo często.
Sam przemilczał moją uwagę i też położył się na łóżku.
– Często nie wiecie, z czym walczycie? – spytałam, chcąc przerwać ciszę.
– Czasem się zdarza.
– Nie pomyśleliście, żeby zrobić jakąś uniwersalną broń? Coś w stylu miecza ze stopu wszystkich potrzebnych metali, z drugiej strony zakończonego jakimś kołkiem?
Sam wybuchł śmiechem.
– Niezły pomysł. Już widzę, jak chodzimy przez miasto z potworobójczymi katanami na plecach. Czemu wcześniej na to nie wpadłem? – Przerwał na moment. –Mamy jeden sztylet, Dean się z nim nie rozstaje. Ale najlepiej działa na demony. Nie chcemy porywać się z motyką na słońce, sama rozumiesz.
Uśmiechnęłam się pod nosem, po czym przewróciłam się na bok, przodem do Sama. On leżał na plecach, podłożywszy sobie ręce pod głowę. Chyba nie zauważył, że koszulka lekko mu się podniosła i odsłoniła kawałek brzucha. Starałam się nie patrzeć na gołe ciało.
– Nie mówiłaś mi, co robiłaś przed tym wszystkim – powiedział Sam.
– Studiowałam – mruknęłam niewesoło. – Medycyna, miałam zacząć ostatni rok gdy stało się „to wszystko”.
– Medycyna? – dopytał Sam z podziwem w głosie i zerknął w moja stronę. – No proszę.
– Po studiach chciałam kupić mały, przytulny domek, najlepiej w Kalifornii – kontynuowałam. – Zamieszkałabym tam razem z Loganem i żyła długo i szczęśliwie.
– Logan to…
– Ten chłopak, który zginął w moim domu – dokończyłam za niego.
– Przykro mi.
– Już to mówiłeś. – Chciałam się delikatnie uśmiechnąć, ale wyszedł z tego bardziej grymas.
– Kochałaś go?
Zastanowiłam się. Byliśmy parą. Na pewno łączyło nas przywiązanie i mieliśmy mnóstwo wspólnych tematów. Dzieliliśmy ze sobą każdą wolną chwilę, planowaliśmy wspólną przyszłość, a jednak...
– Nie wierzę w miłość – powiedziałam w końcu beznamiętnie.
Sam spojrzał na mnie zdziwiony, a ja postanowiłam się wytłumaczyć:
– Logan był dla mnie kimś ważnym, od jakiegoś czasu ze sobą chodziliśmy, ale… Według mnie miłość nie istnieje. Jest przywiązanie, pożądanie i sympatia, które złudnie kojarzą nam się z „kochaniem”.
– Masz jakiś powód, żeby tak myśleć?
– Dorastałam bez ojca, widziałam jak cierpi moja mama – wypaliłam. – Żyłam w przekonaniu, że każdy facet to idiota, który w końcu weźmie nogi za pas. Bez obrazy.
Sam uśmiechnął się delikatnie i spojrzał mi w oczy.
– Może po prostu jeszcze nie spotkałaś kogoś, przy kim coś by zaiskrzyło.
– Możliwe. Albo po prostu miłość nie istnieje – odparłam.
– Myśl co chcesz, może to lepiej dla ciebie. W naszym świecie nie ma miejsca na miłość.
– Dlaczego? Mówiłeś mi, że miałeś dziewczynę.
Oczy Sama zrobiły się smutne. Chyba nie powinnam tego wspominać.
– Miałem. Żyjąc tak jak żyjemy łatwo tą miłość stracić. Tak też się stało w moim przypadku.
Pokiwałam głową. Ciekawe czy po jej śmierci dręczyły go koszmary, tak jak mnie.
– Gdy kogoś kochamy, zaczynamy być mniej uważni. A gdy nie uważamy, łatwiej nas zabić – podsumował Sam. – Koniec końców i tak ktoś kończy zraniony.
– Tak się dzieje nie tylko w waszym świecie. Ludzie ciągle ze sobą zrywają i się ranią.
– To prawda. Ale statystyczny człowiek kończąc związek nie kończy też ze swoim życiem.
Racja, pomyślałam.
Telefon Sama zawibrował na szafce nocnej. Chłopak niechętnie go podniósł, a gdy zobaczył kto napisał przewrócił tylko oczami. Odpisał szybko, po czym ponownie odłożył komórkę na miejsce.
– Kto to? – spytałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język.
– Dean pisze, że nie wróci na noc.
Spojrzałam na godzinę. Dopiero dochodziła 18, zbyt wcześnie na nocne plany. Wzdrygnęłam się myśląc, że właśnie zabawia się z Karen. Jakby nie mógł tego robić bez uświadamiania wszystkich.
– Wygląda na to, że mamy wolny wieczór – powiedział Sam, siadając. – Jesteś głodna?
Spojrzałam automatycznie na swój brzuch.
– W sumie to bym coś zjadła.
– Co powiesz na to, że zrobimy coś dobrego na kolację?
Zdziwiłam się.
– Średnio umiem gotować – przyznałam niechętnie. Sam mimo to uśmiechnął się łobuzersko.
– To cię poduczę. Masz ochotę na coś konkretnego?
Pogrzebałam w pamięci, szukając czegoś dobrego i wpadłam tylko na jeden pomysł.
– Co powiesz na spaghetti? – spytałam z nadzieją w głosie. Ochoczo wstał z łóżka.
– Brzmi świetnie. To co, lecimy do sklepu?
Kiwnęłam głową i ruszyłam za nim.

***

Zaśmiałam się głośno. Sam z całym nosem w czerwonym sosie spojrzał na mnie zaskoczony, w końcu to ja trzymałam narzędzie zbrodni – brudną od ciągłego mieszania łyżkę. Udałam głębokie skupienie, po czym powiedziałam z rozbawieniem:
– Do twarzy ci w czerwonym.
To był odwet. Za „przypadkowe” posypanie włosów mąką i wytarcie mokrych rąk o moją koszulkę „bo ręcznik jest za daleko”. Sam uśmiechnął się wesoło. Pomimo trudności ze sprawą, nad którą pracowaliśmy i wcześniejszej rozmowy Winchester miał wyraźnie dobry humor, a ja przyjęłam to z radością. Miło było spędzić odrobinę czasu na zabawie, żeby choć na chwilę zapomnieć o tym całym syfie.
– Może sprawdzimy, czy tobie też do twarzy? – spytał.
– A może lepiej nie?
Parsknął śmiechem, po czym zanurzył w sosie palec.
– Nie przekonałaś mnie.
– No weź! – zawołałam rozbawiona, biegnąc na drugi koniec pokoju.
Stanęłam tuż za okrągłym stołem, naprzeciwko Winchestera. Stąd idealnie widziałam zegar, który wskazywał, że za kilka minut będzie dwudziesta. Sam parokrotnie próbował mnie podejść, zaczynając iść w jedną stronę a potem gwałtownie skręcając, ale ani razu nie udało mu się mnie ubrudzić. Pokazałam mu język.
– Lepiej sprawdź makaron – powiedziałam zaczepnie.
– No nie wiem, może ty sprawdzisz?
– Już pędzę. – Uśmiechnęłam się, ciągle stojąc w miejscu.
Drzwi otworzyły się nagle, a w progu stanął Dean. Na początku chyba nie zauważył co się dzieje, powiesił kurtkę na wieszaku i wciągnął powietrze przez nos.
– Co tak… – W tym momencie nas zobaczył.
Mnie z włosami białymi od mąki i Sama z sosem na nosie. Zmarszczył brwi zaskoczony. Od razu poczułam się skrępowana i postarałam się strzepnąć resztki białej substancji z głowy, ale wychodziło mi to dosyć mozolnie, za to Sam od razu starł czerwoną plamę z twarzy.
– Dean? – spytał zaskoczony.
– Przeszkodziłem wam w czymś, gołąbeczki? – odpowiedział mu brat zaczepnie z wrogą nutą w głosie.
Spiorunował Sama wzrokiem, po czym spojrzał na mnie, jakby chciał mnie co najmniej udusić. O co mu chodzi?
– Miałeś zostać na noc u swojej Karen – zaczepiłam go. Jego humor jeszcze bardziej się pogorszył.
– Jak widać jednak wróciłem – odwarknął. – Spuścić was z oczu na moment i już się do siebie dobieracie.
Sam westchnął cicho. Wyraźnie nie miał ochoty kłócić się z Deanem, w końcu jego brat z pewnością coś dzisiaj pił. We mnie za to zawrzała krew. Ten facet stanowczo przesadzał.
– Co ci w ogóle do tego? Sam poleciałeś na gwizdek, żeby się zabawić z Karen.
Jego oczy błysnęły z wściekłości.
– To co innego.
– Och, naprawdę? – spytałam ironicznie. – Inne w jakim sensie, bo ja wam pomagam, a ona nie?
Zaśmiał się kpiąco, co tylko jeszcze bardziej mnie zdenerwowało.
– Pomagasz nam? – Jego wzrok sprawiał, że najchętniej zapadłabym się pod ziemię. – Sama byś nawet nie kiwnęła palcem. To coś dopadłoby cię zanim zdążyłabyś wyciągnąć broń.
Zabolało.
– Dean, przestań – powiedział Sam.
– Nie, Sammy. Niech ona się zamknie. Nie powinno jej tu w ogóle z nami być.
Miarka się przebrała. Podeszłam do niego i z całej siły uderzyłam go otwartą ręką w twarz.
– Skoro tak bardzo nie odpowiada ci moja obecność, to żegnam. Mam nadzieję, że nie będę musiała cię więcej oglądać – syknęłam, po czym skierowałam się do drzwi.
– Lorie – zawołał za mną Sam, ale spiorunowałam go wzrokiem.
– Nie.
Wyszłam i zatrzasnęłam za sobą drzwi, po czym puściłam się biegiem w dół nieznanej przeze mnie drogi, na wypadek gdyby Sam zechciał za mną wyjść.
Nawet jeśli to zrobił, nie dogonił mnie. Jakieś trzy godziny później, zmarznięta i głodna zastanawiałam się nawet nad powrotem. Po ulicach nikt się już nie kręcił, wszystkie sklepy zostały już zamknięte i tylko gdzieniegdzie paliło się jeszcze światło. Nie miałam pieniędzy, ani na hotel, ani na jedzenie. Dodatkowo w okolicy grasował potwór. Całe szczęście, że polował tylko na dzieci, pomyślałam, a chwilę potem poczułam się przez to okropnie.
Szybko jednak zdecydowałam, że będę musiała jakoś przetrwać tę noc. Nie zniosłabym nawet chwili dłużej w towarzystwie Deana. Koniec tego dobrego, jakimś cudem wrócę do Bobby’ego i będę kontynuowała naukę tam. Kto potrzebował Winchesterów? Na pewno nie ja. A już w szczególności nie Deana. Nie miałam zamiaru znosić jego humorów. A przecież miał taki wielki powód do złości, zastał mnie i Sama dobrze bawiących się przy robieniu kolacji!
Jak zwykle szukał problemu tam gdzie go nie było. Dość już tego.
Jutro pójdę do braci po pieniądze na podróż, postanowiłam. I tak zdobywali je nielegalnie, poza tym Dean chętnie się mnie pozbędzie, więc na pewno jeszcze tego samego dnia będę z powrotem w Dakocie Południowej.
Rozejrzałam się za jakimś ustronnym miejscem, gdzie mogłabym usiąść spokojnie i przesiedzieć do rana. Oczywiście nigdzie nie zauważyłam ławki, tylko huśtawki na podwórkach, z których na pewno nie mogłam skorzystać. Wszystko zapowiadało się wprost beznadziejnie.
I okazało się jeszcze gorsze, gdy usłyszałam za plecami szelest. Odwróciłam się, ale nic nie zobaczyłam. Te same domy stały po obu stronach ulicy, te same drzewa sterczały nad drogą i rzucały na nią okropne cienie. Chciałam iść dalej, jednak tym razem usłyszałam trzaśnięcie gałązki. Poczułam napływ adrenaliny i puściłam się biegiem przed siebie, wyjmując szybko telefon z kieszeni i nie zwalniając nawet na moment wybrałam numer Sama i wcisnęłam zieloną słuchawkę. Obejrzałam się do tyłu, chcąc ocenić zagrożenie.
To coś mnie goniło!
Czułam wzbierające łzy, płuca paliły a nadzieja opuszczała mnie z każdym kolejnym sygnałem. W końcu odebrał.
– Lorie? Całe szczęście, gdzie jesteś? Dzwonił Bobby, musisz… – usłyszałam jego głos.
– Pomocy – jęknęłam na wydechu, ciągle biegnąc. Minęłam pędem przedszkole, w którym byliśmy słownie parę godzin temu. Przeszłam taki kawał drogi? Jaka siła popchnęła mnie w tym kierunku, oszalałam czy co?!
– Co się dzieje? – Głos Sama się zmienił. Miejsce ulgi zastąpił strach. Cholerny Dean, miał rację, nie powinno mnie tu w ogóle być. Co ja sobie kurna myślałam?!
– To mnie… goni… – sapałam do telefonu.
– Jasny szlag, gdzie jesteś?
– Przedszkole. Błagam. – Łzy ciekły ciurkiem po twarzy, przez co miałam ograniczone pole widzenia.
Nic dziwnego, że potknęłam się o leżący na ziemi kamień i runęłam ciężko na ziemię. Telefon wypadł mi z ręki. To koniec. Chciałam krzyczeć, ale nie byłam w stanie nawet nabrać wystarczającej ilości powietrza do płuc.

Chwilę potem poczułam mocne uderzenie w głowę. Po tym była już tylko ciemność. 

___________________________________

Dzisiaj odrobinę krócej, ale musiałam skończyć w tym miejscu. :D Następny rozdział nie pojawi się prędko - sprawdziany, jazdy, korki i kompletny brak czasu... Tak, to jest to. :) Mam nadzieję, że mi wybaczycie i dziękuję wszystkim za komentarze do ostatniego rozdziału. 
Buziaki! :*

4 komentarze:

  1. Jak fajnie,że tak szybko jest nowy ^^
    Nie wierzę,że to mówię,ale pierwszy raz jestem wściekła na Deana. Cholero jedna,wiesz,że cię kocham,ale w takim momencie wbijać? No nie,no nie no nie...
    Oficjalnie zaczynam shippować...hm,Sorie? xD Taka słodka była ta scena w kuchni <3 No i bardzo fajna rozmowa o uczuciach,ale jak już wcześniej wspomniałam,lubię Cię czytać ^^
    Ech,szkoda,że do następnego tak daleko,ale doskonale Cię rozumiem. Przechodziłam przez to wszystko w zeszłym doku. Pomyśl sobie,że za rok o tej porze też będziesz leniuchować ^^
    Ściskam i zapraszam do siebie :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci ślicznie. :* Postaram się coś napisać jak najszybciej, w końcu i tak na większości lekcji się nudzę... :P
      Leniuchowanie zwykle nie sprzyja mojej twórczości - jak wstaję rano myśląc że nic nie muszę robić to kończę właśnie nie robiąc kompletnie nic. ^^ A tak to myśl o tym, że robię coś innego niż to co muszę popycha moją wenę do przodu. XD
      No, jak oczywiście mam czas żeby wgl wlaczyc laptopa. :D
      Na pewno zajrzę do Ciebie w najbliższym czasie. :*
      Buziaki! :D

      Usuń
  2. O! Kolejny blog w moich klimatach :D Uwielbiam SPN. A teraz co do opowiadania to wspaniały rozdział ;) co tego Dean'a tak napadło? No cholera! Nie mógł po prostu wrócić nad ranem by Lorie i Sam spędzili ze sobą miło czas? Musiał przerwać ich tą zabawę? Ech, cały Winchester. Biedne dzieci, ciekawa jestem kto ich atakuje. Mam nadzieję, że w porę Winchesterowie uratują Lorie i Dean ją przeprosi za swoje zachowanie ;) Rozdział fajnie się czytało, szybko i przyjemnie także wielki plus za styl. Od teraz będę stałą czytelniczką :) Tak jak poprzedniczka rozumiem przez co przechodzisz bo miałam to samo ;) życzę wytrwałości i weny ;)
    Pozdrawiam i również zapraszam do siebie ;)
    http://dark-of-heart.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jejku, kolejna osoba! <3
      Dziękuję Ci ślicznie za komentarz i miłe słowa, cieszę się, że chcesz śledzić dalej tę historię. ^^
      No cóż, każda osoba z naszej czołówkowej trójki ma swoje problemy, a po alkoholu czasem te złe emocje wychodzą na wierzch. Właśnie to się stało u Deana. :P To co będzie.. no cóż, nie będę spoilerowała. :D Mam nadzieję, że wytrzymacie tą chwilę i poczekacie dopóki "grafik" mi się trochę nie poluzuje
      A tymczasem ściskam i mam nadzieję, że zostaniesz na dłużej! :*

      Usuń