sobota, 28 marca 2015

Rozdział 3


            Spałam aż do południa. Gdy w końcu otworzyłam oczy, słońce jaśniało wysoko na niebie, rażąc mnie w oczy. Tak jak się spodziewałam, sen w samochodzie nie należał do najwygodniejszych. Przy próbie wstania poczułam tępy ból w kręgosłupie. Niech to szlag.
            Z odtwarzacza leciała stara, klasyczna muzyka. Rozpoznałam utwór Highway to Hell, do którego rytmu Dean regularnie stukał w kierownicę. Wyraźnie się uspokoił – być może to samochód podziałał na niego kojąco, albo była to zasługa muzyki. Poruszał ustami, bezgłośnie naśladując wokalistę.
            Sam za to siedział bez ruchu w fotelu obok kierowcy. Patrzył za okno i skupił na chwilę wzrok na znaku Oshkosh, który właśnie mijaliśmy. Zdziwiłam się, że dopiero tutaj jesteśmy. Minęło wiele godzin, a odległość wcale nie była taka duża. Być może po drodze zatrzymaliśmy się gdzieś, a ja po prostu tego nie zauważyłam.
            – Dzień dobry – przywitałam się, gdy już podniosłam się do pozycji siedzącej. Jezu, ale bolał mnie kręgosłup.
            – O, dzień dobry. – Sam od razu się ożywił, odwrócił się delikatnie w moją stronę i ciepło się uśmiechnął. – Niech się upewnię. Lorie, tak?
            Pokiwałam głową. Rzeczywiście, wczoraj nie pokusiłam się o przedstawienie. Tyle się wydarzyło. Aż trudno było mi w to uwierzyć. Wyjęłam telefon, mając nadzieję, że zobaczę nieodebrane połączenie od mamy, że to wszystko to był tylko okrutny koszmar. Niestety – nie miałam żadnych powiadomień. Zegar wskazywał za to 13:21.
            – Czemu tak długo tu jechaliśmy? – spytałam, marszcząc brwi.
            – Po drodze zrobiliśmy małą przerwę – wytłumaczył Sam. – Poza tym nie da się docisnąć gazu na pobocznych drogach. Jesteś głodna? – Mimowolnie spojrzałam na brzuch, który jak na zawołanie zaczął burczeć.
            – Wygląda na to, że tak – mruknęłam, a Sam uśmiechnął się delikatnie. – Przebierz się, rzuciłem ci do tyłu ubrania.
            – Byliście w sklepie?
            – Tylko na chwilę.
            – Ile muszę wam oddać? – spojrzałam na reklamówkę z nową koszulą w kratę. Ciekawe jak miałam się w nią przebrać.
            – Nic.
            – Potrzebuję kalorii – stwierdził Dean, przeczesując wzrokiem okolicę, zapewne w poszukiwaniu jakiejś knajpy. – I ciasta.
           
*

            Zatrzymaliśmy się w tanim lokalu dla podróżnych, serwującym głównie fastfoody i chłodne napoje na wynos. Co prawda w menu znajdowały się potrawy takie jak zupy czy dania obiadowe, ale były zdecydowanie droższe, a niestety nie pomyślałam o tym, by zabrać z domu oszczędności. W portfelu, który zawsze miałam w kieszeni, znalazłam tylko niecałe sto dolarów. Zaczęłam z przekąsem myśleć, na jak długi okres czasu mi wystarczą. Koszula od Winchesterów była o rozmiar za duża i czułam się w niej niekomfortowo. Musiałam kupić sobie parę ubrań na zmianę, więc zostanie mi naprawdę niewiele.
            Dean zajął miejsce przy ścianie i wyjął swój skórzany (a jakże by inaczej) portfel. W środku miał tyle gotówki, że aż otworzyłam usta ze zdumienia.
            – Gdzie wy tyle zarabiacie? – spytałam, może trochę za głośno, bo parę osób zwróciło się w naszą stronę z zaciekawieniem. Dean wyjął parę banknotów i uśmiechnął się łobuzersko.
            – Karty, bilard – powiedział, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na ziemi. To z tego można było się utrzymać? – Za nasz przyjemny zawód raczej nam nie płacą, w każdym razie nie gotówką. – Spojrzał wymownym wzrokiem na kelnerkę w skąpym, pomarańczowym komplecie i westchnął głęboko. – Muszą mieć ciasto, co nie Sammy?
            Usiadłam wygodnie na wolnym miejscu pomiędzy braćmi. Według wyższego z nich tak było najbezpieczniej. Co jak co, ale nie mogłam im zarzucić braku zapobiegliwości. Chociaż ciężko było mi uwierzyć w to, że demony śledziłyby mnie aż tutaj. Najwyraźniej według nich było to jak najbardziej prawdopodobne. Dean wziął do ręki jednokartkowe menu i jęknął cicho. Przejrzałam swoje i wiedziałam skąd ten zawód. Niestety, nie znajdowała się tam ani jedna wzmianka o cieście.
            Sam już się zdecydował i czekał na nas. Wahałam się pomiędzy zwykłym cheeseburgerem, a zestawem z kawałkiem kurczaka, ziemniakami i surówką. Problem był taki, że to drugie kosztowało ze trzy razy więcej. Z głodu żołądek ścisnął mi się boleśnie, a ja potrafiłam myśleć tylko o tym, że prawdopodobnie od dzisiaj koniec ze zdrowymi posiłkami. Dean mruknął coś niewyraźnie pod nosem i zawołał kelnerkę, tą samą blondynkę, na którą niedawno spoglądał.
            – Witamy w Ducky, w czym mogę pomóc? – spytała śpiewnym głosem. Spojrzałam na nią. Nie odrywała oczu od Deana.
            – Poproszę zestaw numer cztery – powiedział Sam, a blondynka niechętnie zapisała w notesie jego zamówienie.
            – Ja chcę hamburgera, tego XL, frytki i colę. – Dean nie przejmował się żadnymi uprzejmościami. Gdy kelnerka skończyła pisać, łaskawie spojrzała w moją stronę z uniesionymi brwiami. Już jej nie lubiłam.
            – Cheeseburgera i mrożoną herbatę, najlepiej brzoskwiniowe.
            – Skończyła się – mruknęła. – Jest cytrynowa i zielona.
            – W takim razie tą drugą proszę.
            Pokiwała głową, zamykając notes i na odchodnym obdarzając Deana szerokim uśmiechem. Dawno nie widziałam dziewczyny, która bardziej kręciłaby tyłkiem. Przewróciłam oczami.
            – Dzwonił Bobby? – spytał nagle Dean, odwracając wzrok od blondynki dopiero jak zniknęła w kuchni. Sam zdążył już wyciągnąć laptopa i połączyć się z siecią wifi.
            – Nie. Ale nasz wilkołak w nocy nie próżnował. – Chłopak ściągnął brwi. – Zabił matkę z dzieckiem.
            – Cholera – mruknął Dean, patrząc na mnie gniewnie. Zupełnie, jakby to była moja wina. Zaczęłam się denerwować. – Gdzie tym razem?
            – W ich własnym garażu. – Spojrzał na nas. – Ojciec przeżył.
            – Coś podejrzewają? – Sam zaczął szukać odpowiedzi na pytanie brata i w końcu powiedział:
            – Atak dzikiego zwierzęcia, a co innego. Nic nie wspominają o brakującym sercu. Trzeba będzie to sprawdzić.
            – To ja pójdę to zrobić, a wy w tym czasie pogadacie z tatusiem. Może coś widział.
            – No nie wiem… - zaczął Sam, ale Dean mu przerwał.
            – Nie wpuszczą jej bez dokumentów, a w samochodzie jej nie zostawię.
            Spojrzałam na niego groźnie. Nie dość, że znowu mówił o mnie, jakby mnie tu nie było, to jeszcze wyczułam z jego tonu, że martwił się o samochód bardziej niż o mnie. Tego było już za wiele.
            – Co ja ci zrobiłam? – spytałam go z wyrzutem. W końcu łaskawie na mnie spojrzał.
            – A czy ja mówię, że coś zrobiłaś?
            – Ciągle mówisz tak, jakby mnie tu nie było. – Zaczęłam mówić bardzo szybko, jak za każdym razem, gdy byłam wkurzona. – Myślisz, że nie widziałam, jak przed chwilą na mnie spojrzałeś? Zupełnie, jakby to była moja wina, że ci ludzie zginęli!
            – Hej, przestańcie – wtrącił się Sam. Zresztą nie musiał. Blondynka przyszła z zamówieniem i położyła przed nami nasze jedzenie. Spojrzałam z gniewem na kanapkę, czując jak znika mój apetyt.
            – Już nie jestem głodna. – Chwyciłam puszkę Arizony i wstałam.
            – Lorie… - zaczął znowu Sam, ale nie dałam mu skończyć.
            – Idę się przejść.
            Zostawiłam na stole pieniądze za swoje zamówienie i wyszłam. Obok knajpy była stacja benzynowa, a za nią rozpościerało się Oshkosh. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie zostawić ich tutaj i nie iść sama w kierunku miasta, ale jak pomyślałam o grasującym tu wilkołaku i telefonie leżącym ciągle w zamkniętym samochodzie, zmieniłam zdanie.
            Zamiast tego poszłam szybko w kierunku paru ławek po tej stronie drogi, znajdujących się pod paroma drzewami. Wystarczająco daleko, żeby mnie nie widzieli ze środka i wystarczająco blisko, żeby nie odjechali niezauważeni. Gdy w końcu usiadłam, zaczęłam głęboko oddychać, próbując pozbyć się nerwów. Widziałam wyraźnie wyjście z lokalu i ich Impalę, stojącą samotnie na jednym z paru miejsc parkingowych. Zwróciłam wzrok w kierunku słońca. Pierwszy raz od paru dni nie padało. W takie dni jak te siedziałabym z mamą na ganku i rozmawiała o przyszłości.
            Zaczęłam myśleć o tym, że za parę dni odbędzie się pogrzeb. Ścisnęło mnie w sercu na myśl o tym, że mnie tam nie będzie. Nawet się z nimi nie pożegnam. Samotna łza spłynęła po policzku, nie pierwsza i na pewno nie ostatnia z tego powodu. Pociągnęłam nosem, otwierając puszkę mrożonej herbaty. Co z tego, że przeżyłam, jak nawet nie mogę ich pomścić? Nikt nie dowie się, jak naprawdę zginęli.
            Pociągnęłam łyka, czując jak napój ledwie przechodzi przez ściśnięte gardło, przynosząc jednocześnie ból i orzeźwienie. Co ja miałam teraz robić? Nie wyobrażałam sobie normalnego życia po tym, co się stało. Nie mogłam ściągnąć niebezpieczeństwa na dalszych członków rodziny. Moja daleka ciotka mieszkała na Manhattanie, wiedziałam że na pewno by mnie przygarnęła. Ale jaki był tego sens? Z jakiegoś powodu te demony mnie szukały. Skoro znalazły mnie na takiej dziurze jak Rockford, w Nowym Jorku nawet nie zdążyłabym się wprowadzić, a już pukaliby do drzwi.
            Minęło paręnaście minut, zanim Winchesterowie wyszli w końcu z knajpy. Dean nie raczył mnie nawet spojrzeniem, za to Sam szybko odnalazł mnie wzrokiem. Powiedział coś do brata, który szybko poszedł do samochodu, a sam ruszył w moją stronę. Udawałam, że ze skupieniem czytam informacje na puszce. Sama nie wiedziałam, czego się spodziewać. Szedł tu, żeby powiedzieć, że już jedziemy, czy żeby udzielić mi reprymendy. W każdym razie cieszyłam się, że to właśnie on. Nie zniosłabym dalszej rozmowy z Deanem.
            Sam usiadł obok mnie na ławce. Wplątał palce we włosy i spojrzał na mnie, a potem na puszkę, na której ciągle skupiałam swoją uwagę.
             – Chyba nie będzie to miało znaczenia, jak znowu za niego przeproszę, co nie? – powiedział w końcu. Miał rację, nie miało. Zanim odpowiedziałam, upiłam tylko kolejnego łyka.
            – Nie rozumiem, czemu on mnie tak nie cierpi. – Niezadowolona zauważyłam, że napój się kończy. Nie minie długo, zanim zacznie burczeć mi w brzuchu. Cudownie.
            – To nie tak…
            – A jak? – Spojrzałam na niego ze złością. – No powiedz mi, jak? Ciągle na mnie warczy, mam tego dość. Mogliście mnie w ogóle nie ratować, jeśli to go tak wkurzyło.
            Oczy mnie zapiekły i poczułam zbierające się pod powiekami łzy. Skupiłam całą siłę woli, żeby je powstrzymać. Nie będę płakała, nie przy nim.
            – To naprawdę nie o to chodzi. – Sam westchnął, prostując się na ławce. Zamilkł na chwilę, jakby próbując dobrać odpowiednie słowa. – Zwykle przyjeżdżamy do miasta, robimy swoje i wyjeżdżamy. Rzadko kogokolwiek wciągamy w to gówno. – Zaśmiał się pod nosem. – Ja nawet próbowałem od tego uciec. Studiowałem na Stanfordzie.
            – Naprawdę? – Ciężko było mi to sobie wyobrazić. Można żyć normalnie, wiedząc co czai się w mroku?
            – Tak, prawo.
            – No to czemu ciągle w tym siedzisz? – Skoro odejście jest takie łatwe, czemu wylądował znowu na siedzeniu tej starej Impali, walcząc z potworami.
            – Jak już się w tym siedzi, nie da się uciec. Jeden z nich, Azazel, zabił moją dziewczynę.
            Nie wiedziałam co powiedzieć, ale Sam nie czekał na moją odpowiedź.
            – Ludzie w naszym świecie ciągle giną. Nikt nie dożywa starości.
            – Z tego co widzę i tak jej nie dożyję. Zwłaszcza, jak nie będę umiała się bronić – powiedziałam, trochę zła. – Nie możecie mieć mnie ciągle na oku, z tego co widzę Dean chce się mnie jak najszybciej pozbyć. Jeśli oni mnie szukają i tak zginę.
            – Co do walki… Coś na to poradzimy – powiedział, z lekkim uśmiechem. Spojrzałam na niego, trochę zdziwiona.
            – To znaczy, że będziesz mnie uczył?
            – Pomyślimy o tym po naszym wilczym problemie. – Pomyślałam o Deanie i mój entuzjazm od razu opadł.
            – On się nie zgodzi – powiedziałam z rozgoryczeniem.
            – Chyba nie będzie miał wyjścia. Trzymaj. – Położył mi na kolanach zapakowanego w papierową torbę cheeseburgera, którego zostawiłam. Zerknęłam na niego wdzięcznie.
            – Dzięki.

*

            Dean wysadził mnie i Sama pod jednym z wielu jednorodzinnych domków na pewnym osiedlu w Appleton. Starszy brat obrał bardzo taktyczną strategię ignorowania mnie za każdym razem, gdy się odezwałam. Na szczęście to nie z nim uzgadniałam plan. Dom różnił się od innych tylko tym, że otaczała go taśma policyjna, a wokół kręcili się funkcjonariusze. Wcześniej zahaczyliśmy jeszcze o wypożyczalnię smokingów, a ja odkryłam lewe odznaki FBI Winchesterów i bagażnik pełny broni. Czego oni nie mieli w tym samochodzie?
            Gdy ja i Sam mieliśmy sprawdzić miejsce zbrodni i przesłuchać ocalałego mężczyznę, Dean zgodnie z umową przyszykował się do wizyty w kostnicy. Sama nie wiedziałam, co jest gorsze – słuchać zapłakanego faceta, który w ciągu jednej nocy stracił całą swoją rodzinę, czy patrzenie na nieruchome ciała zmarłych. W każdym razie zdecydowanie wolałam współpracować z Samem.
            Silnik Impali zamruczał delikatnie, gdy Dean odjeżdżał w kierunku centrum miasta, nie powiedziawszy nawet słowa pożegnania. Patrzyłam na samochód, zanim zniknął za zakrętem. Sam spojrzał na mnie, unosząc brew.
            – Pamiętaj, jesteś praktykantką…
            – … w FBI. Tak wiem. Dlatego jeszcze nie mam odznaki. Coś jeszcze?
            – Tak. – Spojrzał na dom o błękitnych ścianach. – Ja będę mówił.
            I tak nie planowałam się odzywać. Sam poprowadził nas w kierunku taśmy, a gdy ją przekroczyliśmy, drogę zablokowała nam policjantka. Miała ciemne włosy i idealnie wyprasowany mundur.
            – To miejsce zbrodni… – W tym momencie Sam pokazał swoją fałszywą legitymację FBI, razem z odznaką. Idealne kopie.
– Agent Eric Walsch0.
– Przepraszam. Beth Hammond, służę pomocą – przedstawiła się, poprawiając i tak już nieskazitelnie czyste i ułożone ubranie. – Przełożony nie mówił nam, że centrala zainteresowała się atakami.
            – Bo jeszcze o tym nie wie. – Sam był pewny siebie jak nigdy. Schował legitymację do wewnętrznej kieszeni garnituru, a każdy jego gest czy mina wyrażały jedno – profesjonalizm.
            – A to kto? – Tym razem policjantka zmierzyła mnie wzrokiem, zatrzymując się na dłuższą chwilę na moim nieoficjalnym ubraniu. Też mogłam sobie coś pożyczyć, pomyślałam z przekąsem.
            – Praktykantka, Linda Cooper.
            – Ma jakieś dokumenty?
            – Nie – powiedział Sam z grobową powagą. Westchnął ostentacyjnie, jakby wytłumaczenie było jasne jak słońce. – Ograniczamy ryzyko działań przeciwko FBI. Nie wydajemy żadnych dokumentów, gdy nie ma takiej potrzeby.
            – Rozumiem. – Jakbym ja była tą policjantką, też bym zrozumiała. Czułam się dziwnie, tak bezceremonialnie łamiąc prawo. Sam wodził ją za nos jak mu się podobało.
            – Dowiedzieliście się już czegoś? – spytał mój „partner”.
            – Atak zwierzęcia, tak jak w paru innych przypadkach w ciągu ostatnich tygodni.
            – Dzikie zwierzę w środku miasta?
            Policjantka spojrzała na mnie, jakby nie wiedziała, czy może przy mnie udzielać szczegółów śledztwa. Zaczęła nas prowadzić w kierunku otworzonego garażu, w którym ciągle kręciło się parę osób w mundurach. Jeden z nich robił zdjęcia ogromnym aparatem z oślepiającym fleszem.
            – Nie tylko to nie trzyma się kupy – powiedziała w końcu Beth, wyraźnie zmartwiona. – Zgodnie z zeznaniem ojca, drzwi do garażu były zamknięte. Nie ma na nich żadnych śladów pazurów, zupełnie jakby denatka sama je otworzyła i wpuściła zwierzę do środka.
            Weszliśmy do garażu, a ja od razu skrzywiłam się od zapachu. Pokazała nam zakreślone taśmą miejsca na ziemi, które przyklejone były na kształt dwóch ciał. Na wysokości klatki piersiowej każdego z nich znajdowała się plama zaschniętej krwi.
            – Kobieta leżała za daleko, to niemożliwe, żeby otworzyła drzwi i zdążyła tu podejść. Drugie ciało znaleźliśmy przy drzwiach.
            Pokazała na mniejszy kształt koło wejścia z garażu do domu.
            – Wygląda na to, że dziecko przyszło do garażu po śmierci matki. Chłopiec znalazł się w złym miejscu i czasie.
            Aż tyle potrafili wyczytać z ustawienia ciał?
            – Czy czegoś brakowało? – Spytał Winchester.
            – Nie, niczego nie skradziono. – Sam uśmiechnął się delikatnie.
            – Nie o to mi chodzi. Jakichś części ciała? – Beth spojrzała na niego, marszcząc brwi.
            – Podejrzewacie seryjnego zabójcę? – zdziwiła się. – To niemożliwe, obrażenia wyraźnie wskazują na atak zwierzęcia.
            – Nie odpowiedziała pani na pytanie, pani Hammond.
            Policjantka poczerwieniała, po czym jeszcze raz poprawiła mundur.
            – W obu ciałach brakuje serc, agencie.
            Sam pokiwał głową ze zrozumieniem, jakby ciągle próbował poukładać do kupy wszystkie elementy układanki. Byłam zdumiona tym, że potrafi aż tak dobrze grać. Nic dziwnego, że kazał mi się nie odzywać.
            – Czy mąż denatki jest w domu?
            – Tak, nie chciał jechać na posterunek. Już go przesłuchaliśmy, nic nie widział, nic nie słyszał. Zszedł do garażu dopiero po pewnym czasie, zwierzę zdążyło uciec.
            – Czy moglibyśmy zadać mu jeszcze parę pytań? – Wskazał na mnie głową, a policjantka zmrużyła oczy, gdy na mnie spojrzała. Nie ufała mi, ale wyraźnie nie chciała zadzierać z FBI.
            – Jeśli to konieczne.
            Beth podeszła do jednego ze swoich kolegów, ale była zbyt daleko, żebym mogła usłyszeć o czym rozmawiają. Mężczyzna pokiwał głową i otworzył drzwi prowadzące do domu. Gdy go mijaliśmy, powiedział głębokim głosem:
            – Pan Reynolds jest w salonie.
            Dom był bardzo przytulny od wewnątrz. Ściany pomalowano na spokojne odcienie beżu i brązu, a na podłodze wyłożono jasne panele. Zauważyłam na ścianie stary zegar z kukułką. Beth poprowadziła nas korytarzem w prawo, prosto do niewielkiego salonu. Na kanapie, przodem do nas, siedział tak na oko trzydziestopięcioletni mężczyzna z czupryną czarnych, nieuczesanych włosów. Spojrzał na nas tępo, jakbyśmy zmusili go do powrotu na ziemię. Jego brązowe, podkrążone od płaczu oczy wyrażały jedno – cierpienie.
            – Powiedziałem już wszystko, co wiem – zaoponował łamiącym się głosem. Ścisnęło mi się serce. On przeżywał w tym momencie dokładnie to, co ja.
            – Przepraszam, panie Reynolds, FBI – wyjaśnił Sam, podchodząc do mężczyzny. – To nie zajmie długo.
            Winchester spojrzał na Beth wyczekująco. Parę chwil zajęło jej zorientowanie się, że chłopak czeka na jej wyjście. Gdy w końcu to sobie uświadomiła, podskoczyła zabawnie i powiedziała:
            – To ja na chwilę wyjdę. – Chwilę później zostaliśmy sami.
            – Proszę usiąść, agencie. – Pan Reynolds wskazał fotel, po czym spojrzał na mnie niepewnie.
            – Niech się pan nie przejmuje, to praktykantka – wytłumaczył Sam, a mężczyzna pokiwał głową i również wskazał mi wolne miejsce na kanapie obok siebie. Usiadłam niepewnie, ale nawet nie zwrócił na mnie uwagi.
            – Proszę mi opowiedzieć, co pan widział dzisiaj w nocy.
            Pan Reynolds sięgnął ręką po kubek z jakimś gorącym napojem. Wysączył łyka, po czym jego wzrok stał się nieobecny.
            – Byłem zmęczony, więc wcześnie poszedłem do sypialni. Rozumie pan, pracuję na dwa etaty. Ellie miała niedługo do mnie przyjść. Miała jeszcze wziąć jakieś dokumenty z samochodu. Jej firma przechodzi mały kryzys. – Zauważyłam, jak zaszkliły mu się oczy. – Miała zaraz wrócić…
            – Przykro nam, panie Reynolds. Czy słyszał pan może coś dziwnego?
            – Ktoś otworzył drzwi do garażu. To musiała być Ellie, pamiętam jak je zamykałem. – Zamilkł na chwilę. Sam zmarszczył brwi.
            – Było coś jeszcze?
            Mężczyzna energicznie pokręcił głową.
            – Niedługo potem zszedłem na dół, a oni…
            – Rozumiem. Najszczersze kondolencje. – Sam bacznie obserwował ocalałego.
            – Czy to wszystko? – spytał pan Reynolds.
            – Prawie – poinstruował Winchester. – Czy jest pan pewny, że niczego dziwnego wczoraj nie słyszał?
            Mężczyzna niepewnie pokręcił głową.
            – Ja… - powiedział pod nosem, ale nie dokończył.
            – Śmiało.
            – Wydawało mi się… Chyba słyszałem przytłumiony głos. Nie mojej żony, męski. Ale może to był jeden z naszych sąsiadów. Powiedzieli mi, że to zwierzę.
            Sam pokiwał głową.
– Czy żona miała jakichś wrogów? – Facet spojrzał na niego, marszcząc brwi.
– Nie.
Winchester wstał, a ja widząc to też od razu się podniosłam.
            – Dziękujemy. Jakby pan sobie coś przypomniał, proszę zadzwonić.
            Dał mu swoją wizytówkę, a mężczyzna pokiwał głową. Nie zadzwoni, pomyślałam. On chce mieć to wszystko już za sobą.
            Cofnęliśmy się z Samem do drzwi prowadzących do garażu. Tuż za nimi czekała na nas Beth. Spojrzała na mnie surowo, jakby zła za to, że byłam obecna przy przesłuchaniu, a ona nie.
            – Dowiedzieliście się wszystkiego, agencie? – spytała, przenosząc wzrok na mojego partnera.
            – Tak. Mam jeszcze jedno pytanie. – Sam poprawił swój krawat. Musiałam przyznać, że wyglądał bardzo dobrze w garniturze. – Czy dzwoniliście do zoo?
            – Tak.
            – Brakuje tam czegoś?
            Policjantka pokręciła głową. Sam uśmiechnął się pobłażliwie.
            – Naprawdę podejrzewacie zabójcę? – spytała Beth, wyraźnie nie mogąc się powstrzymać.
            – Niczego nie wykluczamy. – Do naszych uszu dotarły dźwięki silnika Impali. –  Zadzwonimy do pani przełożonego, gdy czegoś się dowiemy.
            – Oczywiście.
            Beth pożegnała się grzecznie, a my wyszliśmy z garażu. Rzeczywiście, samochód stał już pod domem, a Dean wypatrywał nas z siedzenia kierowcy. Szybko zajęłam swoje miejsce z tyłu. Winchester zerknął na mnie w lusterku, ale jak tylko to zauważyłam to odwrócił wzrok. Gdy Sam zamknął drzwi, Dean od razu wcisnął pedał gazu.
            – I jak? – spytał Sam.
            – Brakuje serc, a jak. A co tutaj?
            – Celem była kobieta, dziecko się nawinęło. – Sam poluzował sobie krawat. – Nasz wilkołak to najprawdopodobniej facet, mąż słyszał w nocy jego głos. Ale chyba  nie powiedział wszystkiego.
            Skąd on to wie?
            – W sensie? – spytałam, zdziwiona.
            – Chyba znał ten głos, niechętnie o nim mówił. I szybko wymyślił bajkę o sąsiedzie.
            Dean skręcił w główną ulicę.
            – Trzeba będzie poszukać związku między ofiarami – mruknął Sam.

*

            Zahaczając znowu o wypożyczalnię smokingów (tym razem, żeby oddać garnitury) i zatrzymując się na chwilę w sklepie z ubraniami, żebym mogła kupić sobie coś na zmianę, w końcu dotarliśmy do motelu. Dean poprosił o trzyosobowy pokój. Właściciel spojrzał na mnie z obrzydzeniem, zapewne myląc mnie z jedną z tych tanich pań spod latarni. Budynek był obskurny i tani, i mężczyzna zapewne często widywał tutaj takie pary, przychodzące na szybki numerek. W dodatku pewnie za każdym razem musiał po nich sprzątać.
            Starałam się nie zwracać uwagi na ignorującego mnie Deana, a jako że Sam pracował przy laptopie, próbując dowiedzieć się czegoś więcej o naszym wilkołaku, nie miałam co robić. Gdy Sam powiedział, że poradzi sobie sam i mogę zająć się sobą, postanowiłam się umyć. Czułam się co najmniej nieświeżo, a zakładanie nowych ubrań na brudne ciało mijało się z celem. Powiedziałam Winchesterom, że idę wziąć prysznic i zniknęłam w łazience.
            Starałam się powstrzymać obrzydzenie, gdy zauważyłam grzyb na suficie i między białymi płytkami. Zamknęłam się i zaczęłam rozbierać, patrząc podejrzliwie na ręczniki i kabinę prysznicową. Przyzwyczajaj się, pomyślałam. Od teraz raczej nie będziesz miała wielu okazji do cieszenia się lepszymi warunkami.
            Woda na szczęście była ciepła, a ja pozwoliłam sobie na dłuższą chwilę relaksu. Za wszelką cenę starałam się nie myśleć o incydentach z wczorajszego dnia, ale było to niezwykle trudne. Obrazy mamy i Logana uparcie pojawiały mi się w pamięci, a ja za każdym razem czułam nieprzyjemne ukłucie. Ile to potrwa, myślałam, zanim pogodzę się z faktem, że oni odeszli?
            Parę łez wypłynęło z oczu, ale szybko zmieszały się z wodą ze słuchawki. Muszę przestać się tak mazać. Nic mi to nie daje, a jeśli teraz nie będę silna, szybko zginę. Wkroczyłam do świata pełnego potworów. Płacz to nie najlepsze wyjście z sytuacji, zdradza tylko moje słabości.
            Umyłam włosy i dokładnie wyszorowałam skórę. Gdy wyszłam z kabiny od razu czułam się lepiej. Chciałam myśleć, że razem z brudem wszystkie problemy spłynęły do kanalizacji. Tak było najlepiej.
            Szybko ubrałam nowe ubrania – czarną podkoszulkę z nadrukiem i dżinsy, a koszulę od braci i stare spodnie przepłukałam w umywalce. Miałam nadzieję, że zdążą wyschnąć do naszego wyjazdu.
            Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze. Nie byłam nawet podobna do siebie z wczorajszego wieczoru. Mokre włosy wyglądały niezdrowo, a kolor mojej twarzy przypominał białe płytki. Oczy były opuchnięte, a usta popękane. Idealny przykład na to, jak człowiek może się zmienić w trakcie jednego dnia. Rozczesałam kołtuny palcami i złapałam mokre ciuchy. Czas wyjść.
            Spróbowałam otworzyć zamek, ale mi się nie udało. Nacisnęłam klamkę, ale drzwi nie chciały ustąpić. Znowu zaczęłam siłować się z zamkiem, ale za nic nie chciał się przekręcić. No ładnie…
            – Cholera – mruknęłam pod nosem, opierają się czołem o drzwi.
            – Lorie? – usłyszałam zza drzwi głos Sama. Ktoś delikatnie zapukał do drzwi. – Wszystko ok?
            – Nie. – No świetnie, po prostu lepiej być nie mogło.
            – Co się stało?
            – Chyba utknęłam – przyznałam, znowu próbując przekręcić zamek. – Nie mogę otworzyć drzwi.
            Cała poczerwieniałam, jak usłyszałam stłumiony przez drzwi śmiech. I nie należał on do Sama, chociaż on pewnie też ledwie się powstrzymywał. Cudownie, rozbawiłam Deana. Szkoda, że mi do śmiechu nie było.
            – Posuń się – powiedział Dean, pewnie do Sama. – Spróbuję otworzyć to od zewnątrz. – Tym razem to chyba było do mnie, bo mówił głośniej.
            Nie odpowiedziałam. Usłyszałam skrobanie i niedługo potem zamek zaskoczył. Poczerwieniałam jeszcze bardziej, gdy drzwi najzwyczajniej w świecie się otworzyły i stanął w nich Dean.
            – Dama w opresji uratowana – skomentował, ciągle rozbawiony. Schował nóż za kurtkę, tam gdzie zawsze go trzymał. Nie wiedziałam, czy mówił na serio, czy po prostu zacytował jakąś kwestię. Jeszcze paręnaście minut temu był gotowy udawać, że nie istnieję, a teraz nagle nazywał mnie damą. Grunt, że nie był już tak naburmuszony.
            – Dzięki – mruknęłam, starając się zignorować rozbawienie braci. Jeszcze parę takich sytuacji, a oficjalnie zostanę ich klaunem.

            

_________________________________________

Hej wam. :) Mam nadzieję, że rozdział się spodobał. ^^ Czekam na wasze uwagi i jak wyłapiecie jakieś błędy, też powiedzcie. :D
Buziaczki! :*

2 komentarze:

  1. Jak zwykle cudowny! Choć mało akcji. No, ale mam nadzieję że następnym rozdziałem to nadrobisz 😁
    Czekam pisz szybciutko 😊

    OdpowiedzUsuń
  2. Też popieram.
    Wpoprzednim rozdziale więcej się działo a ten był taki trochę spokojniejszy.
    Ale mimo wszystko intryga goni intrygę.
    I podoba mi się pomysł ze śledztwem, które prowadzą.
    Ogólnie nie wiem czy wcześniej pisałam naprawdę podoba mi się Twój styl i na pewno na bieżąco będę śledziła całą historię.
    Jestem ciekawa jak się rozwinie akcja.
    pozdrawiam <3

    OdpowiedzUsuń